29 sty 2018

Od Stefki CD Nairy


Jak szaleć, to szaleć.
Od siedmiu lat próbuję jakkolwiek się utrzymać na tych stertach śmieci, dobierać grosz do grosza, byle starczyło do pierwszego i jakoś gnać przed siebie, nie zważając na te wszystkie niewygody związane z życiem wykształconego, aczkolwiek stłamszonego przez życie młodzieńca, wiecznego studenta, pana z kwiaciarni, który poda ci najpiękniejsze chabry i pelargonie, jakie przyszło ci kiedykolwiek na oczy zobaczyć.
Oczywiście, że były momenty lepsze, gdy to na luzie dało się przebimbać jakiś tam okres i jeszcze ci starczało na zakupy pod koniec miesiąca, a to nową koszulkę, a to może jakieś wyczesane bryczesy, no żyć nie umierać, proszę pana, kto bogatemu zabroni i się egzystowało jak ten burżuj, bo cię było stać na kupno tego niezwykle smacznego, egzotycznego owocu, który bezkompromisowo był twoim ulubionym i dałbyś sobie za niego rękę uciąć, potem nogę i tak do momentu, aż nie mógłbyś go samodzielnie pochłonąć. I jadłeś go przez tydzień, kawałek po kawałeczku, byle jak najdłużej się delektować.
Ale o wiele częściej miało się ochotę zanurkować w miejskiej fontannie i wyłowić te kilka drobniaków, żeby ci chociaż na karton mleka do końca miesiąca starczyło. Zdecydowanie nie potrafiłem uszczelnić swojego konta i gospodarować wydatkami, a wahania stanu mojego portfela wprawiłyby w osłupienie nawet najbardziej rozeznanego bankowca, który wie, co zrobić, żeby się nie narobić, a zarobić i mieć na suchą bułę.
Ale żyłem? Żyłem? Miałem się dobrze? Miałem. No to co mam narzekać, jak mogę wygodnie rozłożyć się na moim tronie w kwiaciarni i dalej kierować się mottem „A jakoś to będzie” licząc na to, że może jednak jutro wygram w totka, gildia przyuważy mój potencjał, albo do sklepiku na rogu trafi akurat jakaś ładna panna, z którą przyjdzie mi spędzić resztę moich dni. Albo chociaż wieczór. Facetem w sumie też bym nie pogardził, jakiś tatuś, który dawałby mi na chleb za mizianie się po nocach, również był jakimś wyjściem, ba, nawet bardzo dobrym wyjściem.
Przesuwałem właśnie jakiegoś drobniaka kciukiem, po wnętrzu dłoni, obserwując otoczenie i szukając wzrokiem swojej ulubionej wcale nie tak, że jedynej, na jaką było mnie stać knajpki, która nie zachwycała, ale można było się tam wybrać raz na jakiś czas i chyba właśnie ten „raz na jakiś czas” właśnie nadszedł, bo w tym miesiącu trzymałem się wyjątkowo dobrze, trochę mi jeszcze zostało i uznałem to za idealny moment, żeby chociaż odrobinkę zaszaleć i wybrać się na śniadanie do miasta, bo absolutnie nie chciało mi się dzisiaj gotować i chyba nawet nie miałem za bardzo co, bo z tego, co udało mi się przyuważyć, to moje szafki świeciły pustkami, a lodówka jedyne co chłodziła, to półki.
Dlatego za ciosem wparowałem do ukochanej restauracyji, która to otrzymywała cudowne piąteczki ciul z tym że w skali prawdopodobieństwa złapania zatrucia pokarmowego. W końcu pięć to pięć, prawda? Reszty dopowiadać nie trzeba, udawajmy, że jest cudownie. Zająłem miejsce gdzieś w kącie i zacząłem przeglądać wybrakowaną kartę, bo w sumie to knajpa i tak nie miała zbyt wiele do zaoferowania, a brzuch dawał o sobie się we znaki, wołając okoliczne zwierzęta swoim pomrukiwaniem i domaganiem się zapchania.
Moje nogi przebiegały pod stołem istny maraton, jak to zazwyczaj miały w obrządkach, a to szurałem, a to huśtałem diabła, przy czym wręcz cały latałem, machałem, bujałem się na wszystkie strony świata, podobnie jak mój widok, bo wszyscy nagle zaczynali drżeć, okulary się zsuwać, a co za tym idzie, moje pole widzenia coraz bardziej się rozmazywało, ale nie przeszkadzało mi to w zachowaniu pogody ducha, bo wstałem prawą nogą, czarny kot jeszcze nie przebiegł mi przez drogę, a do pracy miałem na odrobinkę później niż zazwyczaj. Miałem tylko nadzieję na miłą klienterię, dużo uśmiechu i chwilkę na wypalenie dwóch, czy trzech papierosów, bo poziom nikotyny niebezpiecznie spadał mi na łeb na szyję.
W sumie to wiodłem dość bezstresowe życie, jak mam być szczery, no bo hej, mógłbym teraz, zamiast spokojnie czekać na obsługę, to tłuc się i walczyć o przetrwanie, albo inne gówno. Może jednak los ma co do mnie inne plany i tak ogólnie rzecz biorąc, to całe te czarowania i gildie nie są dla mnie. Tak, zdecydowanie tak, mimo że myśl o tym dalej porządnie kuła mnie w pierś i gryzła się z dziecinnymi marzeniami.
— Bry, coś podać? Polecić? — Nawet nie zauważyłem kelnerki, dopóki ta nie zawisła nade mną z delikatnym uśmiechem na twarzy i dość ciekawym akcentem. — Z doświadczenia, jeżeli szukasz śniadania, to lepiej zmień knajpę. Nie chcesz próbować jajecznicy Marka — dodała i jak zaraz po usłyszeniu miałem ochotę się roześmiać, tak widząc poważną minę, od razu zaniechałem swojego czynu i mruknąłem sam do siebie. Podrapałem się po policzku i poprawiłem okulary.
— Cokolwiek, co jest tanie, co mnie nie zatruje, się nie rusza i nie przyprawi mnie o wrzody żołądka, o ile istnieje taka możliwość — odparłem, splatając palce i podpierając łokcie na stole. — Chociaż najchętniej skusiłbym się na ten wasz tutejszy gulasz z podwójną porcją mięsa, o ile macie go o tak wczesnych porach. — Sprawdzone jadło, testowane wielokrotnie, sycące i tanie, czego chcieć więcej?

Ilość słów: 830

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz