26 sty 2018

Od Nairy

Cienie tańczyły na ścianach, nawet miejski szum dochodzący przez otwarte okno nie zagłuszał dziecięcego pociągania nosem. Pewnie Młoda ponownie złapała katar, jeżeli szykowała się do dłuższego kuracji, to będę musiała zdecydowanie się zainteresować, jak to możliwe, że mimo tylu leków, przebywania na zdrowym powietrzu i stosowaniu się do rad lekarza, nadal nie mogła się pochwalić zadowalającą odpornością. A od kataru już niedaleko do przeziębienia, stamtąd do grypy, Przewróciłam się na drugi bok, chcąc złapać jeszcze odrobinkę snu, zanim ciało do końca się wybudzi, zrozumie, że pora wstawać i ruszyć tyłek, aby powlec się do roboty. Poranek nadszedł zdecydowanie za wcześnie. 
— Mamo? — Zamrugałam kilkukrotnie, wahając się nad udaniem, że nadal śpię i rzuceniem w moją pociechę poduszką. Tej jeden, jedyny dzień w tygodniu mogłaby wstać później ode mnie, nie ciągnąć mnie prawie od samego wschodu słońca do ogarniania wszystkiego. Zerknęłam dyskretnie na stojący na stoliku nocnym zegar. Pora się ruszyć, czas gonił, tylko jakoś chęci brakowało.
— Mamo...? — Z cichym westchnieniem przeciągnęłam się, przymykając na moment oczy, koniec tego dobrego.
— Tak, tak, wstaję — mruknęłam drażliwie, otwierając wciąż zaspane, napuchnięte oczy. Nie musiałam patrzeć w lustro, żeby wiedzieć jak wyglądam. Ciemne wory, powieki, które chciały się tylko zamknąć, nieujarzmione, ptasie gniazdo, które nie mogło doczekać się dzisiejszego spotkania ze szczotką. Koślawo zwlokłam się z łóżka, kierując się w stronę okna. Odsłoniłam zasłony, wpuszczając do środka o wiele więcej światła, niż moja pociecha była w stanie znieść, co burkliwie zaakcentowała złośliwym prychnięciem. Charakterek miała po mnie, czasem tylko nie wiedziałam czy to dobrze. 
Rutyna dnia codziennego, szybkie przygotowywanie śniadania, czyli kolorowej papki z czymkolwiek, co aktualnie znajdowało się w zasięgu kuchennej możliwości. Najczęściej zaczynałam od wypełniacza, w moim wypadku ryżu. Młoda przy nim nie grymasiła, a razem z majonezem zabijał smak całej potrawy na tyle, że mogłam przemycać jej najbardziej znienawidzone warzywa czy owoce. Pokroiłam na malutkie kawałeczki szynkę, ogórka, brokuły, sałatę, starłam nieco sera i zagoniłam Hankę do łazienki. Całość wymieszałam i dosmażyłam, obficie obsypując potrawkę żółtym, niebiańskim serem, który sama mogłam dodawać praktycznie do wszystkiego. 
— Hanka, śniadanie! — krzyknęłam głośno, orientując się, że od kilku minut nie słyszę już charakterystycznego szumu wody z łazienki i wątpiłam, żeby moje dziecko nagle nauczyło się oszczędzać dobra matki natury. Regularne łajanie jej owocowało jedynie setką pytań odnośnie działania tego całego burdelu, na które nie umiałam odpowiedzieć. A przynajmniej w sposób zrozumiały dla siedmiolatki. 
Dziewczyna pojawiła się już po chwili, z zadartym nosem, stosem jasnych loczków wokół twarzy i wciąż zaspanym spojrzeniem. Ziewnęła szeroko, przypominając mi, że pora zabrać ją na przegląd do dentysty. I niedługo do lekarza, bo to tylko kwestia czasu, gdy do kataru dołączy kaszel, potem gorączka, a już miała szklane oczy. 
— Już, już, czego się śpieszysz. — Przewróciłam oczami, zaganiając ją do stołu. 
— Hipokrytka, sama mnie pośpieszałaś — wytknęłam jej i może to nie było zbyt dorosłe, wystawić język siedmiolatce, ale mój umysł pozbawiony jakiegokolwiek wyzwania, napędzany roboczo-dziecięcą papką, z pracy do dziecka, z dziecka do pracy, praktycznie kurczył się. Młodej zaświeciły się oczy, błysnęły zębiska, łyżka nierównomiernie stukała o brzeg miski z "ryżem z czymś", czyli moim popisowym daniem.
— Co to jest hipokryzja? — Przy następnej wizycie w bibliotece, muszę wypożyczyć słownik. Najlepiej taki dla dzieci. 
— Jedz szybciej, stygnie. 

x X x

Szybkie sprawdzenie w myślach listy zadań potwierdziło, że jestem już spóźniona. Hanka guzdrała się przy ubieraniu, potem nie mogłam znaleźć szczotki, a nie mogłam wyjść do pracy, wyglądając na jeden wielki kołtun, potem droga do szkoły zajęła nam dłużej niż zwykle przez wzmożony ruch na ulicach, gdzie ci wszyscy ludzie się spieszyli, to ja nawet nie wiem. W rezultacie powinnam być w robocie już pół godziny temu i doskonale wiedziałam, że Frank zdecydowanie odbije to na mojej pensji. Jeszcze nie widziałam wypłaty z tego miesiąca na oczy, a już bolało mnie serce.
"Pod magami" nie było zbyt renomowaną knajpą, z rana dało się zjeść śniadanie, w południe obiad, wieczór z kolei zapraszał wszystkich pijaków z okolicy, a noce taneczne z prawdziwym zespołem tylko zbierały całą okoliczną hołotę. Pracy było dużo, ludzie niekoniecznie mili, ale napiwki w miarę wynagradzały kiepskie warunki robocze. Przynajmniej do kolejnej burdy z rozbijaniem stołów, które zdarzały się ostatnio nazbyt często. 
Wślizgnęłam się niepostrzeżenie do środka, kiwając głową na powitanie znajomej kelnerce i od razu ruszając do pomieszczenia dla pracowników, żeby się szybko przebrać. Szefa nigdzie w pobliżu nie było tyle dobrego. Fartuch nałożony na spodnie, szybko zgarnięte menu i już pędziłam z powrotem na sale. Ludzi nie było zbyt wiele, godzina nadal należała do raczej wczesnych, a rzadko kto przychodził strzelić sobie po kieliszku na dobry początek dnia. Śniadania tutaj i tak były parszywe. 
— Nana, rusz tyłek! — Odwróciłam się, spoglądając na drugą dziewczynę na zmianie. Adela dyskretnie wskazała palcem na siedzącego w kącie jegomościa. Nie mogłam rozpoznać płci, w barze było i tak ciemno, a tajemniczy osobnik dodatkowo usiadł w najbardziej oddalonym od światła kącie. Wzruszyłam ramionami, szepcząc, że zajmę się nim. Ruszyłam w kierunku stolika, przywdziewając na twarz uśmiech.
— Bry, coś podać? Polecić? — zagaiłam, kładąc na stół kartę dań. — Z doświadczenia, jeżeli szukasz śniadania, to lepiej zmień knajpę. Nie chcesz próbować jajecznicy Marka. — Bo ostatecznie każdy zasługiwał na ostrzeżenie, a osobnik przede mną nie wyglądał na złego. Wszystkich na dobrej stronie mocy powinno się ratować od markowej jajecznicy, zdecydowanie.  


Ilość słów: 882 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz