Dlatego tylko machnąłem lekceważąco na sterty wstążek i ozdobnych folii, które leżały porozwalane na zapleczu, bo trzeba było ładnie opakować bukiety, dzbany, czy pojedyncze kwiatki, czekające tylko na wyprzedanie i trafienie w dom jakiejś rozkochanej nastolatki, samotnej matki, czy może cioci wujka piątej wody po kisielu. Cokolwiek. No i jeszcze choleryczne odżywki, które gówno dawały, ale i tak musiały zostać dołożone do każdego chabazia i porozstawiane po półkach, bo dochody, panie Stefka, dochody! Kasę trzeba trzepać na tych bogu ducha winnych, nieświadomych ludziach, którzy myślą, że woda z odrobiną barwnika spożywczego wlana w ładną kapsułkę będzie ratować ich biedne, ususzone badyle. Niech los ma was w opiece naiwne stworzenia, bo inaczej zginiecie gdzieś w otchłaniach niewiedzy, wyprzedzani przez zdolne firmy, które wcisną wam dosłownie wszystko, zaczynając na super pożywnych eco marchewach faszerowanych kurwa gównem fąfów, przez wyszczuplającą bieliznę, która jedyne co wyszczupla to wasz portfel, kończąc na hiper nowoczesnej broni strzelającej piętnastoma pociskami rozpryskowymi naraz i otumaniającej wszystkie jednostki w okolicy ośmiu kilometrów, co było absolutnie niemożliwe, nieważne ile magii by się w to coś nie wpakowało.
Na litość boską, że się dają wkręcać i łapać jak złota rybka na haczyk ze słabą przynętą w okolicy jeszcze gorszej zanęty, która wykupiona była od parchatego Hyuna z piątej alejki od głównego rynku po lewej stronie. Śmierdziała szczynami, tyle mam o tym do powiedzenia.
I tak oto, przerzucając kartki jakiegoś magazynu, pociągając buszki z dopiero co odpalonej fajki, mijało życie na tej wsi, miejscowości, mieście, cokolwiek, gdziekolwiek byłem. Strzelanie kółek z dymu opanowałem wręcz do istnej perfekcji, orchidee, róże i tulipany już mi od nich gniły, zapachowe gówno podwieszone gdzieś pod sufitem starało się to jakkolwiek zamaskować, a ja jak gdyby nigdy nic, przerzucałem sobie karteczki swoimi pożółkłymi od nadmiernego fajczenia palcami. Urokliwie w opór, nie ma co.
No i czekałem niecierpliwie na tę pełną godzinę, burczałem pod nosem, przerzucałem jakieś kapsułki do roślin z ręki do ręki, nuciłem znane tylko sobie melodie i latałem myślami po świecie, gdzie to wszystko toczyło się o odrobinkę lepiej, gdzie nie byłem sprzedawcą, a członkiem pierwszej lepszej gildii, gdzie może zarabiałem nieco lepsze pieniądze i nie musiałem się gimnastykować ze spłatą czynszu na czas, bo zawsze brakowało mi tych kilku drobnych, bo zawsze kupowałem o jedną paczkę papierosów za dużo i zawsze nie wiedziałem jak z tego wybrnąć, zostawało mi więc kontaktowanie się z rodzicami i błaganie o pomoc.
Przeczesałem szybko włosy, odgarnąłem je do tyłu i odstawiłem pudełeczko, gdy dzwoneczek nad drzwiami wydał swój charakterystyczny dźwięk obwieszczający, że, alleluja, mamy klienta! Pan biznes klasa, spodnie w kancik, włoski ulizane, tylko spojrzenie takie puste, bez wyrazu, bez charakteru. No dobra, było jedynie nieco drwiące, więc aby obdarzyć jegomościa urokliwym uśmiechem, musiałem się nieźle natrudzić, no ale przecież klient nasz pan, prawda? Tak brzmi dewiza każdego przedsiębiorstwa.
— Na litość boską, weź pan pierwsze lepsze, cholera jasna to wszystko i tak zwiędnie za dwa dni — mruknąłem podirytowany, gdy parszywy szczur przeglądał kolejnego kwiatka, a minęło już dobre dwadzieścia minut i moja upragniona pełna godzina zbliżała się wielkimi krokami, a naprawdę nie miałem ochoty czekać kolejnych sześćdziesięciu obrotów zegara, żeby się zabrać do roboty. Mężczyzna odpowiedział mi groźnym spojrzeniem, dobraniem konwalii i niedbałym rzuceniem banknotem na ladę. Reszty nie było, więc jedynie zapakowałem szybko kwiatuszek, przyozdobiłem go tą beznadziejną kokardką z chińczyka za pół klejnota sztuka i odprowadziłem go wzrokiem, nie zdejmując uśmiechu z twarzy. Jezu jak ja nienawidziłem tych pierdolonych lalusiów, którym w życiu wyszło lepiej niż mnie. No szlag mnie jasny trafiał, gdy widziałem takiego Kowalskiego ze swoją paniusią, trójką dzieci, kasą niemieszczącą się w sejfie i testosteronem wylewającym się gaciami.
No cóż, trzeba było powykładać oranżadki dla roślinek na półki i jakoś ładnie te patyki poozdabiać. Samo się nie zrobi, samo nóg nie dostanie, a los rączki dał, umysł dał, szczęścia nie dał, to muszę zapierniczać jak wół.
xXx
Chwała siłom wyższym, zmiana dobiegła końca, rączki umyte, ciuszki zmienione, a ja czułem się
Barista, florysta, że z tych dwóch fuch wybrałem akurat to drugie, no bo dobrze płatne, fajny dojazd, co z tego, że przez jedną trzecią doby gniłem męczony katarem siennym, łzawiącymi oczami i kręceniem w nosie i gardle, nie no układanie kwiatków to świetna robota, wręcz idealna dla mnie! Cholera jasna, gówno prawda, miałem ochotę sczeznąć przed ukończeniem tej przeklętej trzydziestki.
Szybkie przeszukanie kieszeni w drodze do domu, przerzucenie ich na drugą stronę, obmacanie kurtki i spodni, a koniec końców głośne przeklęcie, bo nigdzie nie było moich fajek, które prawdopodobnie zostały w pracy, a ja naprawdę nie miałem ochoty wracać się taki kawał drogi tylko po tę trutkę. A szkoda, bo z chęcią bym zapalił, zupełnie jak nieznany jegomość, który buchał właśnie dymem z jakiegoś cienkiego papierosa, oglądając dokładnie okolicę.
Poprawiłem włosy, wepchnąłem okulary nieco wyżej na nosie i wlepiłem na twarz firmowy uśmieszek numer osiemnaście, ten, który miał na celu powalać słonie i ujmować za serca nawet najtwardszych przeciwników.
— Hej, poratujesz biednego młodzieńca w opałach i podzielisz się karmą dla nowotworów? — mruknąłem, przechylając lekko głowę i opierając ciężar ciała na lewej nodze, no bo w końcu język ciała był sprawą dość istotną, czyż nie?
Ilość słów: 990
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz