27 mar 2019

Od Satoru c.d: Manon

Satoru był szczęśliwy, kiedy razem siedzieli wszyscy na kanapie. To była jego prawdziwa rodzina - świadomość, że nie jego dom, w którym się urodził jest jego domem, a miejsce, w którym mógł być z ludźmi, na których na prawdę mu zależy. Tą osobą nie tylko była Manon, teraz mógł do niej zaliczać się również malutki Henry - co prawda, wiercący się niecierpliwie w brzuchu białowłosej, ale żywy - zdrowy! Satoru już sobie wyobrażał, jak nauczy go jeździć na rowerze, jak pokaże mu cały Earthland i jak działają ogromne, podziwiane gildie. Uśmiech rozciągnął mu twarz, czuł się... spełniony. Mógł odetchnąć pełną piersią i uczucie błogości, bezpieczeństwa i szczęścia po prostu rozpływało się w jego ciele ciepłem. Do tego jeszcze jego wuj... Satoru wiedział, że cierpiący z powodu jego relacji z Cassiopeią, która przeleciała mężczyźnie przez palce, to i tak pełen wsparcia dla dwójki młodych ludzi. Chłopak wiedział, że jemu mógłby powierzyć opiekę nad własnym okiem - w zasadzie wuj opiekował się młodym Yoshidą, odkąd ten sięga pamięcią. Praktycznie od zawsze - wcześniej czyniła to jego matka, czasami starszy brat. A ojciec? Może nie wspominajmy o tym mężczyźnie w tak radosnej chwili, kiedy to wszyscy cieszyli się sobą i przeogromnym szczęściem pod postacią pierwszego kopnięcia! Takie okazje wszakże się świętuje i celebruje! Satoru mógł modlić się do bogów i dziękować każdemu z nich za takie rozwinięcie, prawda? Siedział teraz na jednej kanapie z kobietą, którą miłował, cenił i szanował, a w dodatku niedługo - już na prawdę niedługo, a będą mieli malutkiego członka rodziny, dziecko. Istotkę, która sprawi, że będzie można nazwać ich rodziną! Każdy chciałby, aby takie chwile trwały wiecznie, prawda? A poza tym, moi drodzy, spójrzcie, ileż oni razem przeżyli! Ile razy stali twarzą w twarz ze słodką Śmiercią, która już ujmowała ich za brodę, lecz byli w stanie ją przezwyciężyć! Dla siebie, czy dla drugiej osoby... to i tak wielki wyczyn! Ile łez wylali? Dużo, bardzo dużo - i jak na Łowcę, i jak na Czarnodziobą. A ile ich dzieliło? Matko święta, tego nawet nie jestem w stanie opisać! Nazwiska, rody, ISTOTY, które od wieków toczyły ze sobą zażarty bój. Inne poglądy, tak ich ograniczające, tak ich wiążące, że człowiek już po dwóch takich incydentach dawno by się poddał. A oni? Oni, cóż... oni czekali, oni pokonywali to wszystko - za cenę, owszem, za cenę, ale dla wyższego i szczytnego celu, za który można tylko podziwiać. O tak, to jest prawdziwa miłość, moi drodzy. Troska o życie drugiej osoby większa, niż o swoje. Tak mawiam nie tylko ja, ale i Kubuś Puchatek. Ach, oby ten ich stan, to ich szczęście... Oby trwało wiecznie. Tak też by chcieli, oboje, we dwoje.
Kiedy tak Satoru rozmyślał, kiedy próbował wciągnąć w rozmowę swego wuja, Cassiopeia zeszła po schodach, piekielnie blada. Mimo swych umiejętności aktorskich wyglądała na przerażoną i wcale tego nie ukrywała. Satoru od razu się zerwał, poruszył niespokojnie i doskoczył do Czarnodziobej.
- Gdzie jest Manon? - otworzył szeroko oczy i czuł, jak panika rozlewa się w jego sercu.
Kiedy czarownica uniosła na niego oczy, wszystkie kolory odpłynęły z jego twarzy.
xxx
Piekło to ciekawe miejsce. I o Piekle wiem stosunkowo wiele, jako opiekunka kilku zabłąkanych demonów i goszcząca ich na swych kolanach. Arsene nie uważał tak samo, nie cierpiał tego miejsca, nie cierpiał tu być. Poprzysiągł sobie, że zabije księdza Mefisto. Po tym, jak go kopnął i uwolnił się z jego uścisku, mężczyzna wyciągnął długie szpady zza pleców, a Yoshida miał do dyspozycji tylko jarzębinową laskę. Dobrze wiedział, że to "tylko", może się obrócić w "aż". Arsene bardzo dobrze władał bronią wszelkiego rodzaju dzięki treningom od najmłodszych lat. Wiedział, jak wykorzystać potencjał broni i jak użyć jej w walce z cięższym orężem. Czy Łowca wygrałby tę walkę? Nie wiem, nigdy nie przyszło mi to wiedzieć, ponieważ zaciętą walkę przerwał wielki książę Salomon (swoją drogą, wiedzieliście, że ten miał swój własny kult? Toż to niesamowite!). Był jak zwykle ubrany w skrojony garnitur, jak na eleganckiego demona (wcześniej anioła) przystało - wykrzywił ostre rysy twarzy w szerokim uśmiechu i błysnął zdrowym, bystrym okiem.
- Och, witam księdza - pomachał mężczyźnie, który opuścił klingi i zachował pokerowy wyraz twarzy. - Proszę się tu nie bić, krwi my tutaj nie tolerujemy - Salomon, zdawać by się mogło, straszny brutal, jak jakiś hipisowski działacz zabrał bez trudu szpady księdza i kij Arsene'a - o dziwo, ten nawet się nie skrzywił. - Odejdź, brudź gdzie indziej - rzucił do księdza i odwrócił się do Yoshidy z szerokim uśmiechem. - Witaj, piesku.
Ot tej chwili życie Arsene'a gwałtownie się zmieniło, och, to była istna dla niego katorga. Rano zawsze budził się w ogromnym łóżku z baldachimem, mimo że uparcie zasypiał na podłodze! Ubierały go służki-demonice, którym chłopak wyrywał się jak samemu czartowi. Szarpał się i miotał, mówił, że Bóg ich opuścił, co było ogromną prawdą. Służki chyba jednak brały to za jakąś grę przystojnego szatyna i, na litość boską, Łowcy, co było łakomym kąskiem. Z chichotem ganiały za Arsenem i prędzej, czy później dopadały Yoshidę i wciskały na niego obrzydliwie pyszne garnitury z Piekła rodem. Kraina rozpusty i przepychu. Istne Monte Carlo, lecz bardziej demoniczne. Później Arsene szedł na śniadanie, gdzie zagadywał go Salomon na temat Boga. Salomon to inteligentny demon, mówię wam - wolał wiedzieć coś o osobie, która zrzuciła go z Niebios i w jakiś sposób zyskać nad nią przewagę. Potem Arsene musiał tolerować obrzydliwe kreatury, które pozabijałby w pięć minut, a nawet pięć sekund. Większość z tych istot uśmiechała się do niego paskudnie i chichotały. Po obiedzie robił to samo, następnie jadł kolację. A po kolacji? O matko boska, wtedy to się prawdziwe piekło działo. Chciał być sam, uparcie barykadował drzwi i starał się zrobić własnoręcznie jakoś broń, a do jego drzwi dobijały się wściekle służki - te same, które każdego ranka jak natarczywe duchy zmieniały na nim ubrania, bawiąc się w stylistki. Wyłamywały w końcu drzwi i rzucały się na biednego Arsene'a. Chichotały, łaskotały go, rozrywały materiał ubrań, a na końcu całowały, gdzie chciały. Cholernie mu się to NIE podobało. Arsene nie raz próbował uciekać. I wiecie, jak to się kończyło? Ciągle tym samym, chrapliwym śmiechem Salomona. Stawał nad nim i kazał samemu Arsene'owi wstać. Następnie brał go pod rękę, co też nie przypadło do gustu Yoshidzie i opowiadał, jak to on od wieków jest samotny i szuka żony. Arsene nie słuchał go wtedy, dopóki nie zaczął mówić o jego bracie i tej wiedźmie, w której zakochał się po uszy. Arsene, jako starszy brat, czuł, że jego obowiązkiem było pozwolić żyć Oru tak, aby było mu dobrze. Zaciskał wtedy usta i obiecał sobie, że nic o nich nie powie. Zmieniał temat. Po prostu.
Pewnego dnia Arsene stracił wiarę w to, że ucieknie, nie walczył już tak zażarcie ze służkami i na ucztach siedział bez życia jak flak. Nie było pana Salomona, ta wiadomość rozbiegła się po jego ziemiach, jak błyskawica po niebie. Arsene opierał policzek na dłoni, kiedy nagle coś grzmotnęło, wrzasnęło i zatrzęsło całą ziemią. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Wracasz do domu, Arsenie. 

aaay, jak ja współczuję naszym drogim kochasiom...

ilość słów: 1153

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz