20 mar 2019

Od Satoru c.d: Manon

Nasz Yoshida nie spodziewał się, jak zareaguje jego ukochana. Nawet nie wiedział, czy w tym momencie powiedział mniej więcej wszystko, co chciał. Właściwie to słowa popłynęły same z jego ust, jakby jacyś bogowie już dawno temu, przy jegi poczęciu powiedzieli sobie tak: "Oho, Yoshida Satoru w pewnym momencie swojego życia m u s i po prostu wypowiedzieć te słowa". Patrzył się przez chwilę w złote oczy Manon, z których mógł wyczytać tak wiele, po czym spuścił swój wzrok na łagodne krągłości jej brzucha. Cholernie bał się, że w tym momencie białowłosa wyjdzie, wyrwie nadgarstek z jego dłoni i już więcej tu nie wróci. Nawet ja nie zdaję sobie z tego sprawy, jak wspaniałym uczuciem dla Satoru mogłoby być czyste wzruszenie swojej wybranki; jej oczy zaszkliły się od łez - zalśniły, odbijając blask wieczorowych lamp, po czym rzuciła się na niego tak szybko, że myślał, że się przewróci. Nogi mu się zatrzęsły; Manon z nim zostawała, prawda? Nie wyjdzie? Kiedy jednak czarownica nie puszczała bruneta, ten otoczył ją swoim ramieniem i przyciągnął jeszcze bardziej do siebie. W tym momencie zdał sobie sprawę, że jest jeszcze szczęśliwszy, niż zwykle. Pochylił głowę do Manon i przytknął nos do jej białych włosów, wdychając jej zapach; zapach, który dla niego oznaczał dom. Słuchał, jak czarownica mówi mu, że potworny z jego idiota, na co Satoru odpowiedział tylko szerokim uśmiechem - teraz mógł tylko się uśmiechać. Tak powinno być, do końca, do ich ostatnich dni! No i, jakby nie zwracać uwagi na to, że powtarzał to tysiące razy, będzie ojcem, na litość boską. Powinien się cieszyć! I się cieszył! Cieszył się, że Manon do niego wróciła, że znowu mógł patrzeć jej w oczy, że znów mógł jej dotknąć, mógł z nią rozmawiać choćby i o pogodzie! Wróciła do niego, prawda? Mógł kłaść się codziennie obok niej, mógł pokazać, jak ją kocha, a rano ponownie ją ujrzeć. Ta chwila była wspaniała. Kątem oka Yoshida ujrzał swego wuja; patrzył się na nich, trzymając fajkę w dłoni i uśniechnął się lekko. Satoru znał ten uśmiech - towarzyszył wujowi za każdym razem, kiedy był z kogoś lub z czegoś dumny. I szczęśliwy. Zdawałoby się, że właśnie aprobuje jednym uśniechem całą miłość dwójki! Możnaby rzec, że mówił tak: "Jestem dumny z tego, że potraficie się kochać". Takie ciche słowa zwruszyły Satoru. W końcu wuj wychowywał go tak, jakby był jego synem - każde poparcie z jego strony szczyciło naszego Yoshidę. Odwzajemnił uśmiech wuja, chciał mu podziękować za całe wsparcie i za wszystkie słowa, ale bał się, że jeśli wypuści Manon, to czarownica zniknie.
Wtem, wszyscy usłyszeli ciche skrzypienie gałki w drzwiach do salonu łączonego z kuchnią. Drzwi uchylały się niemiłosiernie wolno, aby ukazać im wszystkim postać najstarszej z wiedźm - już znacznie mniej bladą, lecz grube bandaże sugerowały, że powinna leżeć, a nie chodzić. Satoru wiedział, kim była ta kobieta, była to Cassiopeia, z którą niegdyś, w latach młodości, jego wuj miał romans. Czarownica blado uśmiechnęła się do Manon, do nich, po czym jej wzrok pomaszerował wprost na wuja. Ten już siedział z wysoko uniesioną głową i jego oczy lśniły od emocji, kiedy patrzył na kobietę. Satoru nie śmiał się poruszyć, wiedział, jak ważne to musialo być dla jego wuja, skoro ON nie wiedział, co ma powiedzieć, co z siebie wykrztusić. Patrzył się na kobietę z niedowierzaniem - to naprawdę była ona, jego młodzieńcza miłość. Uratował ją, widział ją ponownie, choć dawno pogodził się z tym, że więcej jej nie zobaczy. Policzki wuja oblały się czerwienią, co zapewne wynikało z ogromu uczuć oraz wrażeń. Klatka piersiowa mężczyzny opadała się i unosiła. Z szurnięciem odsunął krzesło, choć nawet nie wiedział, po co, i wstał. Cassiopeia nic się prawie nie zmieniła, stwierdził wuj. Ciągle patrzyła się na ten cały świat bystrymi, żółtymi oczami. Co prawda, jej włosy przecinały pasa siwizny, nadalny wydawały się być tak samo niebiańsko zdrowe i miękkie. Wyrazem twarzy, swą postawą przypominała jednak wujowi tę samą, młodą dziewczyną, którą spotkał, kiedy wychodził z uniwersytetu. Zaczepiła go, pytając się, czy mają tu jakiegoś "ludzkiego zielarza". Henry już wtedy, jako młody, wysoki, może trochę żylasty chłopak, był silnie uzależniony od nikotyny. Popatrzył się na dziewczynę tak zaskoczonym spojrzeniem, że oczy prawie wypadły mu z orbit. Powiedział, że zna jednego i zaprowadził nieznajomą do warsztatu zielarza, lecz ta rzekła, że przyjdzie tu później i tak też obeszli miasto dwa razy. Nie skończyło się tylko na tym! Na Boga, nie! Codziennie ze sobą spacerowali, dyskutując o alternatywach medycyny, które Henry Yoshida niegdyś wyśmiewał. "Przyłożenie liścia babki to rozwalonego łuku brwiowego nic nie da. Musisz go zszyć nicią". Tak kiedyś powiedział Cassiopeii.
Wiele godzin spędzili ze sobą, nie raz też dziewczyna bywała w jego kawalerce. A cóż tam robili? Nie wiem, niech to pozostanie ich słodką tajemnicą. Jak wiecie, Henry niegdyś miał na nazwidko Yoshida, lecz zmienił je od razu po wstąpieniu na studia. Chciał być normalnym studentem, a nie ochłapem słynnrj rodziny Łówców. Niegdyś jego brat, ojciec Satory, zapytał go, dlaczego Henry chce być lekarzem. Odpowiedź była banalnie prosta - wuj chciał ratować ludzi. Ten też szczytny cel rozłączył ścieżki jego, jak i pięknej Cassiopeii. A ona była iście piękna, każdy się na nią patrzył na ulicy! Na uniwersytecie rozmawiano tylko o wysokim studencie i czarnowłosej, wtedy wręcz, seksbombie. Henry z żalem powiedział swej partnerce, że medycyna to niebyle wyzwanie i musi oddać się w stu procentach tej nauce. Było to jedno z najgorszych pożegnań, lecz czarnowłosa skinęła mu spokojnie głową, jakby od początku była gotowa na taki obrót sytuacji. A więc tak też się rozeszli. Henry nie raz tego żałował, lecz zbyt zajęty był sięganiem po trofea, stypendia i pochwały lokalnych chirurgów. Przyszła pora, kiedy dowiedział się o tym, że jego brat wychodzi za uroczą Agnorę Jakąśtam. Henry był zaskoczony faktem, gdy dowiedział się, że będą mieli syna. Arsene urodził się osiem miesięcy później. Trzy lata po nim Satoru. To nie było tak, że Henry kochał bardziej młodszego z rodzeństwa, ale łączyło go z nim znacznie więcej. Od początku wydawał się być inny i zawsze w jego spojrzeniu czaiła się jakaś nadnaturalna iskierka. To prenie był zarodek magii, w końcu Henry dowiedział się, że chłopak opuszcza swoją rodzinę i wyjeżdża do Gildii Blue Pegasus. Oczywiście, że nie w warunkach pokojowych. Rozmawiał z ojcem chłopaka, ale ten z rozdrażnieniem odpowiadał, że się zawiódł na swyn synu i nie chce go znać. A potem, siedem lat później Satoru przyszedł do niego, nosząc białowłosą dziewczynę. Tą dziewczyną była teraz Manon, którą chłopak zdawał się kochać nad własne życie.
Ta masa wspomnień uderzyła w lekarza i zachwiał się, kiedy się prostował. Spojrzał na Cassiopeię i nie wiedząc, co rzec, wykrztusił:
- Powinnaś leżeć w łóżku, Cass. Jeszcze rana się otworzy, a słowo daję, wtedy dostanę już zawału.

ach, jak ja lubię henry'ego i cassiopeię

ilość słów: 1110

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz