Kobita nie zdawała się być usatysfakcjonowana moją reakcją, moimi słowami i zachowaniem. Wróć, bardziej chyba okazywała mi wyrazy współczucia, bo najwidoczniej wiedziała, co w tym garze pływa i co tam kwitnie, jakie życie, jakie chemikalia, tym podobne. Pewno tutaj psa z budą mielą, byle mieć czym talerz wypełnić, no ale co zrobię, nic nie zrobię. Jednak koniec końców skinęła głową i ruszyła w dalsze tany na polu bitwy znanym jako kelnerowanie w knajpie. Kiedyś się na to zaciągnąłem, powiem szczerze, po dwóch godzinach można było ze mnie pot wyciskać, ręce się wyćwiczyły, a żeby zaleczyć urazy psychiczne, to musieliby mi leczenie finansować do końca moich dni, bo się nie dało inaczej.
— Poczekasz pół godziny przynajmniej, ale Mark ruszy dupę i zaczął już podsmażać mięsne, więc jak dobrze pójdzie, to wyjdziesz stąd bez szkód na ubezpieczeniu — mruknęła, gdy ponownie pojawiła się na moim horyzoncie, na co jedynie pokiwałem łbem i rozejrzałem się po sali. Pełno jegomości, którzy widocznie największą rozrywkę znajdowali w zalewaniu swoich smutków porządną ilością alkoholu, kilka norm społecznych, które nie miały nic lepszego do roboty i kelnerki, które w przeciwieństwie do latynoski, wolały spędzić ten miły poranek na poprawianiu manicure, czy dosypianiem nieprzespanych nocy, bo jednak dalej duża część z nich pewnie jeszcze się uczyła i dorabiała, albo po prostu balowała do upadłego.
Gulasz nagle zawirował pod moim nosem, a czarnowłosa damulka znowu czmychnęła, dalej podbijać kolejne stoliki, walczyć z obskurną śmietanką towarzyską, czy wrzeszczeć na opierdalające się w najlepsze współpracowniczki. Obserwowanie całego tego teatrzyku w towarzystwie nawet zjadliwej, jak to mawiał mój dziadek, potrawy, było zdecydowanie dobrym rozpoczęciem dnia. Dlatego mąciłem widelcem pomiędzy kawałkami mięsa, o ile to mięso było i pochłaniałem je powoli, bo przecież nigdzie się nikomu nie spieszyło. Praca na późne popołudniowe godziny była manną z nieba, po całych dwóch tygodniach zrywania się o nieludzkich godzinach.
Już zdążyłem zapomnieć o tym, jak to jest pracować w takiej małej knajpce, którą „niższe” warstwy społeczeństwa wręcz ubóstwiają. Ile to przy tym zachodu, ile męczeństwa, a ile dodatkowej zabawy i frajdy z oglądania zataczających się ludzi, których trzeba wyrzucić na bruk. Ile to numerów spisanych dla ładnej dziewczyny na rachunku, ile zwiewania na zaplecze na dymka, byle się szefuńcio nie zorientował i ile brechtania z idiotą na zmywaku, który w sumie był fajnym chłopakiem, z którym na piwo chętnie by się wyskoczyło. Ile głupich sytuacji ze specami od wszystkiego, dla których zupa była za słona, ty kelnerzyno krzywo niosłeś mój posiłek, a stół jest krzywo ustawiony, więc zjeść niczego nie zjem, bo jak to tak? Myślałem przecież, że ta knajpka ma jakiś polot! Oczywiście, pięć gwiazdek anty Michelin, a ty drogi krytyku kulinarny zarobisz właśnie charknięcie i spluwę w twój posiłek, bo Nikita nie lubi, jak mu się mówi, że jego kolebka, jego drugi dom, jest nie taki, jak trzeba. Ale interes się kręcił? Kręcił. No, a znajomości się do dzisiaj utrzymały.
Stop rozmyślaniom, zrobiło się dziwnie mokro i ciepło. Zmarszczyłem brwi, rozglądnąłem się. Kelnerka z talerzem, którego zawartość najwidoczniej właśnie po mnie spływała, wsiąkała w koszulę i zasmradzała mój wizerunek. Jej mina nie wyglądała najciekawiej, podobnie jak moja.
Irytacja? Wkurwienie? Oczywiście, bo prałem i prasowałem to gówno zdecydowanie zbyt długo i cała moja praca poszła się kochać w krzaczorach po drugiej stronie ulicy.
A po chwili jedynie cichy śmiech, bo przypomniał mi się otyły jegomość ze świńskimi oczkami, na którego to dawny współpracownik również wylał zupę, czy tam piwo, już nikt nie pamięta. Prędkość, z jaką na jego twarz wpłynął przepiękny szkarłat, powaliłby nawet pikującego jastrzębia, a jego wrzaski połączone z pluciem na odległość, bo miał problemy z zatrzymaniem ślinotoku, rozbawiłyby nawet najtwardszego zawodnika. Tek, który zawinił całej sytuacji, ledwo się ogarniał, a późniejsze krzywdy na jego zdrowiu psychicznym nie pozwalały mu na dalszą pracę przez kolejny miesiąc, bo pysk rozjuszonego wieprza śnił mu się po nocach i wzbudzał spazmy śmiechu. Przynajmniej tak mówi legenda.
Pokręciłem głową, sięgnąłem po jakąś chusteczkę, która była wystawiona na stoliku i zacząłem przecierać zamoczony materiał. Wspomnienia zdecydowanie spuściły ze mnie napływ emocji, doprowadziły do wyszczerzu na twarzy i wniosku, że nie ma co sobie i jej utrudniać życia, chociaż niektórzy z chęcią poprowadziliby sprawę dalej i starali się o zwolnienie bogu ducha winnej kobity.
W końcu potknięcia i rozlewanie
Ilość słów: 657
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz