25 sty 2019

Od Satoru c.d: Manon


Minęła noc pełna gniewnych i głośnych obrad, w których Satoru nawet nie mógł uczestniczyć. Siedział po prostu jak na szpilkach na kremowych, skórzanych krzesłach i oparty pod ścianą wschodniego skrzydła gildii czekał na ostateczny werdykt. Czy spał? O Boże, sen byłby tutaj niemalże jak zakazane i słodkie marzenie. Satoru ledwo funkcjonował, ledwo otwierał oczy i, jak to czasem się ujmuje, nie pamiętał nawet jak się nazywa. Obok niego stał jego współlokator, który obiecał dotrzymać mu towarzystwa - Lucian Kreg. Zachowywał się neutralnie, czasem rzucał jakąś anegdotę, aby rozbudzić chłopaka, przyniósł mu kawę oraz francuskiego pączka na śniadanie. Satoru doceniał ten gest, ale był tak nieszczery, że nie miał ochoty zjeść słodkiej bułki i zostawił ją na porcelanowym talerzyku.
Po chwili drzwi od ogromnej sali, w której toczono obrady, otworzyły się z hukiem i wyszedł zza nich generał Keito Patto. Zaprosił Satoru gestem dłoni i z grobową miną poczekał, aż chłopak podejdzie do niego. Yoshida wyprostował się, otrzepał ubrania z niewidzialnego kurzu i kiwnął głową na znak, że jest gotowy. A nie był. Nie wiedział bowiem, co się stanie i co z nim zrobią, jak wróci i dokąd, przede wszystkim. Przełknął gorączko ślinę, policzył do dziesięciu i wziął drżący oddech. A co jeśli wyrzucą go? Co powie rodzicom? Bratu? Mieli rację, po co on pakował się do magii i tych spraw. Przemaszerował za Keitem na sam środek sali, gdzie siedzieli w ławach magowie z wyższą rangą, generałowie i sam Bob... Satoru drgnęły mięśnie twarzy nieznacznie. Był gotowy na wszystko.
- Satoru Yoshida, mag, początkująca ranga - Keito wykrzyknął z przepony.
Satoru aż zadrżał, słysząc swoje imię, które odbijało się echem po całej wielkiej sali. Wszyscy stali, ich twarze były pełne napięcia i powstrzymywanych emocji. Chłopak był ciekawy, czy ktokolwiek z zebranych bronił go. Chociaż trochę. Bob klasnął w pulchne dłonie; jego pociągnięte wiśniową kredką usta były ułożone w podkówkę. Po tym rozłożył ręce, jak ksiądz, kiedy rozgrzesza lud i powiedział:
- Yoshida, Satoru, podczas swej służby w mieście Middletown zaniedbałeś swoich obowiązków; na twojej warcie zginęła prawie setka mieszkańców, prawie cała wieś. Jednakże - tutaj mężczyzna uniósł wielki paluch do góry z wypielęgnowanym paznokciem - rozumiemy, w jakiej byłeś sytuacji i za niskie umiejętności posiadałeś, by wskórać cokolwiek i sprzeciwić się napastnikom. Znaj słynną łaskę i wyrozumiałość naszej gildii, zostaniesz pozbawiony praw do nazywania się magiem i pojawianiem się w tym budynku przez osiemnaście miesięcy. Po określonym czasie wrócisz i zaczniesz nauki od początku. Od zera.
Satoru stał oniemiały, blady i skołowany; czyżby to było jego rozgrzeszenie? Czy powinien być zadowolony z tego, co powiedział mu Bob? Nie był pewien, czy to dobra informacja. Niebieskie oczy chłopaka błysnęły lekko w świetle kryształowego żyrandola, kiedy uniósł głowę wyżej.
- Czy to oznacza, że pozbawicie mnie znaku gildii? Nie będę mógł używać swoich mocy? - starał się mówić spokojnie i neutralnym tonem.
- Nie, twój znak pozostanie na swoim miejscu, ale wyblaknie z czasem. Dopiero jak wrócisz po swoim zawieszeniu zyska swój jasny kolor. Co do magii... Nie używaj jej. Nie zakazujemy ci tego, ale odradzamy.
Brzmiało to jak zatuszowanie wszystkich uczynków Satoru. Jakby chłopak miał to zamazać czarną plamą i nagle o wszystkim zapomnieć. Kiwnął ostatecznie głową.

xxx

Satoru siedział na krawężniku tuż przy jednym z pobocznych rynków miasta. Podparty o lewą dłoń i ze skórzaną torbą dosyć mocno rzucał się w oczy. Jego błękitny, podarty szalik smutno powiewał na wietrze. Myślał, i to dosyć intensywnie. O tym, co powinien teraz zrobić, gdzie pójść i jak się każdemu tłumaczyć. Myślał również o Manon, tajemniczej białowłosej czarownicy. Gdyby nie ona, to pewnie by tu nie siedział. Westchnął ciężko i błagał jakieś siły wyższe, by mimo wszystko wzięli pod uwagę jej dobre uczynki i trzymali nad nią pieczę. Zwiesił głowę. Kilkoro dzieci właśnie wbiegło na placyk i bawiło się w śniegu; ich policzki były pulchne i zaróżowione od chłodu, który uporczywie kłuł skórę.
- Nie uwierzycie, nie uwierzycie! - dobiegła do nich malutka, może sześcioletnia dziewczynka. - W starej szopie mojego dziadka leży dziewczyna! I ma takie śliczne, białe włosy! - skakała w miejscu i wszystkie zabawy dzieci ustały - patrzyły na szatyneczkę z zaskoczeniem.
Słysząc to, Satoru też uniósł głowę. Znał tylko jedną białowłosą. I był święcie przekonany, że ona już powinna być daleko, hen daleko, a nie w szopie. Zerwał się na równe nogi, chwyciwszy torbę, i podszedł do dzieci.
- Przepraszam, jestem... em, lekarzem, mówiłaś coś o dziewczynie w szopie twojego wujka.
- Dziadka - poprawiła go dziewczynka.
- Tak, dziadka - odparł gorączkowym tonem Satoru. - Teraz panują bardzo duże chłody, czy sprawdzałaś, czy dziewczyna żyje? Mogła się wyziębić, zachorować, a nawet umrzeć... - kiedy uświadamiał to dzieciom, zdał sobie sam sprawę, jak to potwornie brzmiało. Jeśli to była Manon, to chyba w końcu też mogła zachorować, czarownice raczej nie są odporne na choroby. Kiedy szatynka pokręciła głową, Satoru powiedział poważnym tonem: - zaprowadź mnie do niej, natychmiast, może jest tylko wyziębiona.
Dziecko od razu zerwało się do szaleńczego biegu, a zaraz obok niej truchtał chłopak. Nie biegli długo - szopa znajdowała się dwie ulice dalej, na granicach miasta z laskiem. Była dosyć sporych rozmiarów, porządnie zabudowana. Dziewczynka otworzyła drzwi przed Satoru, a ten wszedł do środka, troszkę schylając głowę, by nie zaczepić o framugę. Jego spojrzenie od razu znalazło leżącą na podłodze sylwetkę. Ukucnął obok niej i po rysach twarzy stwierdził, że to bez wątpienia Manon. Był przestraszony, zaskoczony i uradowany, co wydawało się być w tej sytuacji zupełnie dziwne. Przyłożył dłoń do czoła dziewczyny - była cała rozpalona, a jeszcze bledsza twarz niż zwykle ściągnięta oraz nieprzytomna. Chłopak przyłożył automatycznie palce do nadgarstków czarownicy. Poczuł lekką ulgę, kiedy wyczuł nieśmiały, szemrzący puls. Dobrze wiedział, że można by było ją wyleczyć, ale tylko za pomocą leków i dobrej opieki. Już wiedział, gdzie mógłby się o tę pomoc zwrócić. Nawet nie słuchał się protestów szatynki, ani nie przejmował się tym, czy Manon by się na to zgodziła; wziął dziewczynę na ręce.
- Gdzie mieszka Henry Tygellius? - zapytał się dziewczynki; Henry był przyjacielem jego ojca i dobrym medykiem.
- Um... Mamusia mówiła, że przy głównym rynku.
- Dziękuję - Satoru starał się uśmiechnąć do dziewczynki pogodnie.
Dobrze jednak wiedział, że wyszło mu to jak grymas niebywałego cierpienia.

Manon? nic się nie stało ; )

ilość słów: 1003

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz