Trzymałem w dłoni papier na którym była opisana moja misja, polegała na znalezieniu pewnej Dziewczyny która została zamknięta w Psychiatryku, i dowiedzenia się czy rzeczywiście postradała zmysły czy może przebudziły się w niej jakieś moce.
No nie powiem, zadanie dosyć wymagające, ale czego się nie robi?
Wypuściłem papier z pomiędzy swoich palców i przetarłem zmęczony twarz, coś czuję że mocno ten wypad da mi w kość.
A moje odczucia zazwyczaj się nie mylą...
Nabrałem głęboko powietrza do płuc i wstałem od stołu kierując się do swojego pokoju by spakować swoje rzeczy.
Nie wiele ich było, wszystko znalazło się w podróżnych torbach które przytroczę potem do siodła, gdy już byłem spakowany a przynajmniej mam taką nadzieję że niczego nie zapomniałem, pozamykałem wszystkie okna i sprawdzając czy wszystko okej wyszedłem z mieszkania zakluczając drzwi.
Szybko zbiegłem na dół, przerzucając sobie plecak przez ramię, skierowałem się do zagrody w której stał Faar i przeżuwał siano.
Zrzuciłem z siebie wszystkie torby i podszedłem do konia sprawnie zapinając mu kantar na łeb i przypinając go do ogrodzenia, w miarę sprawnie wyszczotkowałem zwierzę, aż tak że jego sierść zaczęła błyszczeć a grzywa na powrót stała się miękka i jedwabista.
Wsadziłem mu na grzbiet czaprak oraz siodło i podpiąłem popręg, potem zdjąłem kantar i założyłem ogłowie, trochę niechętnie przyjął wędzidło do pyska ale jakoś się z nim uporałem.
Następnie pomęczyłem się z rzemieniami i paskami przypinającymi podróżne torby do siodła.
Odwiązałem zwierzę przerzucając wodze przez jego łeb i odbijając się od ziemi sprawnie wsiadłem na siodło, skierowałem go do wyjścia.
Zagwizdałem przywołując Odalę, moją wilczycę która z wywalonym jęzorem na zewnątrz truchtała z przodu.
Popędziłem konia łydkami i płynnie przeszliśmy w rytmiczny galop, wiatr szumiał mi w uszach rozwiewając włosy na wszystkie strony.
Przegalopowaliśmy przez rynek mojej Gildii i popędziliśmy dalej, po kolejnej godzinie wyjechaliśmy zupełnie z naszego świata i wjechaliśmy do ludzkiego.
Zwolniłem i przeszliśmy do spokojnego stępa, Faar nawet nie zdążył się jeszcze spocić choć już miał lekko rozszerzone chrapy a jego boki falowały mocno.
Jechaliśmy jakąś ubitą drogą, oprócz nas nie było tutaj ani jednej żywej duszy, nie licząc ogromnej pustej przestrzeni z gdzie nie gdzie usianymi zaroślami czy karłowatymi sosenkami.
Kierowałem się w stronę promu, muszę przedostać się na drugi brzeg, z tam tond wybadać gdzie dokładnie jest ten Psychiatryk.
Nie zapominajmy o tym że jeszcze muszę się do tej Dziewczyny jakoś dostać...co w cale nie będzie łatwe, a przynajmniej tak zakładam.
Popuściłem luźniej wodzę dzięki czemu Faar mógł opuścić łeb rozciągając szyję, z cichym parsknięciem zadowolony stępował dalej za to ja mogłem w spokoju przemyśleć to i owo.
Żałowałem że dzisiaj nie ma słońca które swoimi promieniami ogrzewało by mi przyjemnie twarz, ale niestety, zazwyczaj nie ma się tego co zazwyczaj się chce. Niebo rozciągające się nad moją głową było szare i puste, pogoda można by powiedzieć nijaka, ani nie wiał wiatr, ani nie było sucho...
W powietrzu czuło się wilgoć i ogólnie było dosyć nie przyjemnie choć nie mogłem narzekać bo zawsze może być gorzej, nie?
Zamknąłem oczy delektując się tą ciszą w okół, nie było słychać dosłownie nic nie licząc rytmicznego stukotu kopyt konia oraz mojego oddechu...
Macie czasem takie dni w których czujecie się nad wyraz spokojni?
Ja miałem właśnie jeden z takich dni...
Spokój, cisza...czas staną w miejscu, jestem tylko Ja, zwierzaki i ta dzika przestrzeń niezniszczona ludzką stopą...
Żyć nie umierać.
Zanim zobaczyłem, mój zmysł węchu poczuł to dużo wcześniej, ten specyficzny słony zapach unoszący się w powietrzu świadczący o bliskości morza...
Otworzyłem powoli oczy a moje kąciki ust podniosły się do góry, wyjechaliśmy z za zakrętu a widok zapierał dech w piersi, granatowe wzburzone morze, ogromne spienione fale rozbijające się o klify...znacie to uczucie kiedy wydaje się wam że jesteście niepokonani?
Ja tak zawsze mam gdy spoglądam na żywioł wody, poniekąd mnie uspokaja a z drugiej strony przeraża...
Nawet nie za uwarzyłem że wstrzymałem konia, delikatnie ponagliłem Faara łydkami by ruszył spokojnym kłusem po wilgotnej błotnistej szutrowej drodze w dół do portu, gdzie znajduje się nasz cel: Prom.
Zjechaliśmy do miasteczka, mijający nas ludzie z ciekawością się nam przyglądali, myślę że nie często widują tutaj chłopaka na koniu z dziwnie wyglądającym "psem".
Odala choć postarała się by wyglądać "normalnie" coś jej to nie wyszło i, i tak została w swoich barwach, a powiedzcie mi, często widujecie wilka w barwach zorzy polarnej?
Nie?
No właśnie.
Jakoś specjalnie się tym faktem nie przejmując skierowaliśmy się we trójkę na sam brzeg, gdzie przycumowany unosił się na wodzie Prom.
Gdy wjechaliśmy na statek kopyta Alfaara zastukały głośno, On sam z resztą we własnej osobie szedł na rozstawionych nogach ciekawie wąchając deski po których szedł.
A, no tak.
To jego pierwszy raz kiedy płynie promem, mam nadzieje że nie odwali mi tu cyrku bo założę się że facet który tym pływa bez żadnego wahania wywali nas za burtę.
Zsunąłem się z grzbietu i chwytając za wodzę zacząłem lawirować pomiędzy zaparkowanymi już samochodami szukając kogoś kto tym zarządza.
Po długich dziesięciu minutach manewrowania przez samochody i gdzie nie gdzie wałęsających się ludzi udało mi się go wypatrzeć.
Stał podparty o drewnianą laskę i tłumaczył coś kobiecie po trzydziestce trzymającej za rączkę małą dziewczynkę, ona pierwsza mnie zobaczyła i z uśmiechem na twarzy wyciągnęła rączki wołając: KONIK!
Odwzajemniłem jej uśmiech i podszedłem do nich, Dziewczynka wyrwała się matce i podeszła do mnie oraz Alfaara powtarzając w kółko jedno i to samo słowo; konik.
- Chcesz pogłaskać?-zapytałem
Ostry i stanowczy głos Kobiety przeszył mnie na wskroś
- Nie. Leyla choć tutaj, to zwierze może być niebezpieczne!-i szarpnęła dziewczynką w tył tak gwałtownie że Faar prychnął i cofną się parę kroków do tyłu.
- On wcale nie jest niebezpieczny -zaprzeczyłem patrząc ze smutkiem jak mała zaczyna płakać
Kobieta tylko mamrocze pod nosem coś w stylu "przecież to bestia do zabijania..." i odchodzi starając się uspokoić Leylę.
- Ludzie czasem są głupcami jak pantofle mojego Dziadka-odzywa się z nostalgią Kapitan tego promu- Chcesz jak się domyślam przepłynąć na drugą stronę?
- Tak...
Mężczyzna się rozpromienia i podchodzi do Faara spokojnie, najpierw wyciąga do niego swoją dłoń by mógł ją powąchać a następnie już drapie go za uszami.
- Jak dawno nie przewoziłem tutaj koni, mam nadzieję że spokojny? -zwraca się do mnie
- Oczywiście, choć to jego pierwsza taka podróż-odpowiadam
- No to dzielny konik...-rozmawiam z nim jeszcze dobre parę minut a gdy odchodzi szukam jakiegoś w miarę zacisznego miejsca by nie stwarzać kłopotów w razie jakiejkolwiek niespodziewanej sytuacji...ale mam nadzieję że wszystko pójdzie gładko.
Tak jak myślałem, Faar zachowywał się wręcz idealnie, nie bał się kołysającej łajby i nie zwracał na otoczenie żadnej uwagi. Opuścił łeb i ze stoickim spokojem poszedł najzwyczajniej w świecie spać.
Dzięki Bogu...
Nie wiem co bym zrobił gdyby zaczął szaleć, za to Odala ciężko znosiła całą tą przeprawę a każda fala która szarpała nami przyprawiała ją o mdłości.
- Dasz radę mała-ukucnąłem przy niej i delikatnie pogłaskałem po łbie- Jeszcze trochę i będziemy na lądzie...
Kontem oka obserwowałem wszystkich dookoła, tak na wszelki wypadek, w końcu nigdy nic nie wiadomo, no nie?
Słony wiatr przebił się przez moje ubranie docierając do gołej skóry, zatrząsłem się z zimna, a mogłem wziąć coś cieplejszego...
Ale jak to ja, nie przygotowałem się w tak najprostszej rzeczy.
Stojąc już po drugiej stronie morza czytałem jeszcze raz zadanie które mam wykonać i mamrocząc że to wcale nie będzie proste wdrapałem się z powrotem na siodło i ruszyłem w stronę miasta...
***
Po jakiś trzech dobrych godzinach spędzonych na szukaniu kogoś kto znał Tą Dziewczynę natrafiłem na trop jej rodziców przez pewną starą Kobietę sprzedającą Jabłka na targu. Do tego Alfaar musiał zjeść trzy owoce przez co byłem zmuszony za nie zapłacić, cholerny koń który nie umie trzymać pyska przy sobie. Od tej pory nie spuszczam go z oka.
Pojechałem po tym zdarzeniu pod wskazany adres napisany krzywymi literami na kartce i zapukałem do drzwi.
Otworzył mi rosły mężczyzna po czterdziestce z czarnym wąsem pod nosem i groźnym wzrokiem, grzecznie zapytałem się o jego córkę, wytłumaczyłem że potrzebuję wiedzieć w którym Szpitalu Psychiatrycznym aktualnie przebywa. I że to bardzo ważne, niestety chyba to nie podziałało jak trzeba bo wydarł się na mnie i wściekły zamknął drzwi.
Gdy zapukałem drugi raz nie chcąc się tak łatwo poddawać dorobiłem się podbitego oka które teraz spuchło mi do rozmiarów...na tyle dużych bym przez nie, nie mógł nic zobaczyć.
Nie chcąc próbować po raz trzeci i łamiąc tak znane przysłowie "Do trzech raz sztuka" wycofałem się na główniejszą ulicę gdzie zostawiłem Alfaara, wpadłem na jakiegoś chłopca miej więcej w wieku dziesięciu lat który powiedział mi gdzie przebywa Mery (Jak się potem okazało jest to imię tej Dziewczyny). Niestety to było by na tyle z cudownych nowin, bo Jej psychiatryk znajduje się jakieś sześćset kilometrów od mojego aktualnego położenia.
Podziękowałem dzieciakowi i odwiązując konia postanowiłem wybrać się do najbliższej Stacji Pociągów i kupić bilet.
Oczywiście jak już się tam dostałem nie ominęły mnie wcale problemy i pewna bardzo znudzona życiem kasjerka oznajmiła że nie sprzedają biletów dla Koni oraz dziwnie wyglądających Psów.
Zmęczony, głodny i obolały dowlokłem się na tory gdzie zacząłem szukać jakiegoś Maszynisty.
Znalazłem starszego mężczyznę palącego samotnie papierosa i opierającego się o pociąg towarowy, podszedłem do niego i nakreśliłem pobieżnie sprawę.
On choć lekko zdziwiony przytaknął i powiedział że nie jedzie konkretnie do tego miasta lecz może mnie podwieźć na tyle blisko żebym miał potem już niecałe czterdzieści kilometrów do przebycia.
Zgodziłem się od razu, facet pokazał mi w którym wagonie mogę jechać i oznajmił że ruszamy za godzinę.
Zmęczony, głodny i obolały lecz szczęśliwy wskoczyłem do pustego wagonu i rozsiodłałem Faara który od razu równie zmęczony co ja położył się w koncie i z westchnieniem poszedł spać.
Zamknąłem wejście i tak jak stałem położyłem się na deskach i przytulając do siebie Odalę zapadłem w głęboki upragniony sen...
Przebudziłem się dopiero gdy poczułem jak maszyna z ciężkim westchnieniem budzi się do życia, jeszcze na wpół śpiący wyciągnąłem z jednej torby jedzenie dla siebie i dla zwierząt.
We trójkę pochłonęliśmy nasze porcje by potem znowu zapaść w sen...
I tak minęła nam prawie cała podróż, w pewnym momencie otworzyłem zasuwane drzwi i obserwowałem ogromny księżyc rzucający na mnie swoje białe mroźne światło.
Lekki wietrzyk rozwiewał mi włosy i tańczył na mojej twarzy, chłód nocy dawał pewien spokój...
Czułem w sobie to dobrze mi znane uczucie towarzyszące przez wszystkie moje podróże które odbyłem zanim trafiłem do Gildii, czułem się jak dawniej, jadąc w nieznane nie wiedząc co przyniesie kolejny dzień, czując dreszczyk przygody...
Moja wilczyca usiadła przy samym wejściu i zaczęła przeciągle wyć, robiła tylko małe przerwy nasłuchując odpowiedzi od ciemnego, pogrążonego w nocy świata...
Przesunąłem się bliżej niej i zacząłem razem z nią przeciągle wyć, nie wychodziło mi to tak dobrze jak jej ale i tak się nie poddawałem.
Po dobrych dziesięciu minutach wspólnego wycia roześmiałem się głośno, wstałem przytrzymując się ścianki wagonu i wychyliłem głowę na zewnątrz. Ogromny podmuch wiatru pochłonął mnie całego, zamknąłem oczy delektowałem się tym dzikim pędem i wyciem wichru w uszach.
Cały potargany ale szczęśliwy usiadłem z powrotem przy boku Odali i zatapiając palce w jej gęstym futrze obserwowałem panoramę przede mną.
Ogromna przestrzeń, ciemny las odcinający się na tle granatowego nieba usianego milionami gwiazd oraz wielki, ogromy trupio blady księżyc obserwujący cały świat swoim martwym okiem...
Gdy blady świt zaczął błąkać się po niebie obudził mnie pisk hamulców a gdy maszyna całkowicie stanęła usłyszałem wołanie maszynisty że tutaj muszę już wysiąść, szybko osiodłałem konia i zabierając wszystkie swoje rzeczy wyskoczyłem z wagonu.
Machając mężczyźnie na pożegnanie z lekkim smutkiem obserwowałem jak pociąg odjeżdża w siną dal, na prawdę wielka szkoda że już muszę wysiadać.
Ale mam zadanie do wykonania które samo się nie zrobi...niestety.
***
Przede mną wznosił się ogromny ceglany budynek, każde okno było zakratowane tak, by nikt ze środka nie mógł się wydostać.
Zanim tutaj przyszedłem skombinowałem sobie pielęgniarskie ciuchy, mam nadzieję że jakoś mi się uda wejść niepostrzeżenie.
Nabrałem głęboko powietrza do płuc i ruszyłem do przodu, nie sądzę by nowy pielęgniarz z podbitym okiem wyglądał normalnie...
Otworzyłem drzwi prowadzące do środka i wszedłem, znalazłem się w korytarzu a przede mną były kolejne szklane drzwi.
Ruszyłem do nich starając się zachowywać normalnie, moja dłoń nawet nie zdążyła dotknąć klamki gdy usłyszałem ostry męski głos.
- Nazwisko-odwróciłem się powoli do mojego rozmówcy który na miłego nie wyglądał.
Stał przede mną wielki barczysty facet, do paska miał przywiązaną długą pałkę (ciekawe do czego mu ona służy)
- Peterson. -powiedziałem najnormalniej jak tylko mi się udało
Facet zmarszczył brwi
- Nie znam Cię, a Doktor Pam nic nie wspominała o nowym Pielęgniarzu...-jego głos ociekał podejrzliwością, jeszcze chwila i po mnie.
- Nie? Powiedziała że mam dzisiaj przyjść żeby mogła sprawdzić jakie mam podejście do Pacjentów oraz ile potrafię. Nic Ci nie mówiła? -udałem zdziwionego
W jednej sekundzie podjąłem szybką decyzję, uderzyłem faceta w środek czoła, nie za mocno by mu nie roztrzaskać czaszki ani nie za lekko, wprost idealnie.
Stracił przytomność.
- Sorry-powiedziałem gdy kradłem mu kluczyki do wszystkich drzwi w tym budynku
Mój kolejny cel jest znalezienie kartoteki pacjentów, nie wiem gdzie przetrzymują Mery...
Ruszyłem szybkim krokiem i po prostu zacząłem otwierać wszystkie drzwi, bo żadne nie były podpisane a oczywiście musiały wyglądać tak samo co do centymetra.
Biegałem po parterze jak poparzony i zaglądałem wszędzie, to się nazywa akcja bez żadnego planu, robisz wszystko na spontan i liczysz że szczęście cię tym razem nie opuści, że za tymi drzwiami nie wpadniesz na koleszków tamtego gościa z pałką albo tabun pielęgniarek które na twój widok wszczną alarm.
Kamery...
Oni mają tutaj kamery debilu, podniosłem głowę i zdyszany zacząłem rozglądać się po ścianach, nie znalazłem ani jednej...co do ciężkiej cholery?
Otworzyłem już chyba setne drzwi i wpadłem do pomieszczenia ze sterylnie białymi szafami na których stały teczki pacjentów przebywających w tym oddziale.
Szczęśliwy jeżeli można to tak określić zacząłem je przeszukiwać, musi tutaj gdzieś być...Mery...
Moje palce zwinnie przeczesywały tony teczek a oczy co chwila kierowały się do zamkniętych drzwi.
Mogą wejść w każdej chwili...
Mogą wiedzieć że tu jestem...
A ja nie chce używać siły...
Ale nie będę miał pewnie wyboru...
I w tedy znalazłem, szybko ją otworzyłem: Mery Rosalie Sullivan, zdiagnozowana Schizofrenia.
Było tam jeszcze multum innych wiadomości typu jakie leki zażywa i w jakich ilościach.
Zacząłem kartkować jej opis gdy usłyszałem stukot ciężkich buciorów na betonowej powierzchni, jasna cholera, akurat TERAZ musieli mnie znaleźć?
Nie minęła nawet minuta gdy do pokoju wpadło trzech klonów (wszyscy wyglądali tak samo) pałkarza (od teraz tak będę go nazywał).
Jednym okiem natrafiłem na tak upragniony napis: Umieszczona w izolatce nr.5 na drugim piętrze. A drugim obserwowałem mężczyzn.
- Na prawdę nie chcecie tego robić-odezwałem się do nich- Mówię poważnie...
Odbiłem się zgrabnie od podłogi i kopnąłem z całej siły pierwszego z nich który zagradzał mi przejście, w twarz.
Udało mi się usłyszeć ciche chrupnięcie i krew bryznęła na wszystkie strony, złamany nos.
Ale to nie moja wina, to oni nie wiedzą co robią...
Ślizgając się po podłodze z zakrwawionym trampkiem pobiegłem w stronę schodów, korytarz co chwilę miał szklane drzwi które musiałem otwierać. Tylko że to zabiera za dużo czasu...
Chciałem wejść niepostrzeżenie...
Chciałem bez przemocy...
Przestałem się bawić w subtelność i po prostu kopniakiem za kopniakiem rozbijałem szybę i przedostawałem się na drugą stronę, moja noga wyła już z bólu, rozciąłem sobie ramię gdy przeciskałem się przez drzwi.
Powaliłem kilka pielęgniarek które wybiegły z pokoi zwabione zamieszaniem, skręciłem na schody i zacząłem biec przy okazji pozbywając się pielęgniarskiego kitlu, moja noga zahaczyła o stopień i boleśnie wywaliłem się na schody, syknąłem gdy twarde ranty wbiły się w moje ciało, będę miał siniaki...
Znalazłem się na pierwszym piętrze gdzie nie za uwarzyłem starej wrednej pielęgniarki która zgrabnie podłożyła mi nogę bym po raz drugi się wywalił.
Machając rozpaczliwie ramionami na wszystkie strony doznałem kolejnego bliskiego spotkania z twardą posadzką, nienawidzę tego.
- Nie ruszaj się! Coś ty za jeden? Z której izolatki się wydostałeś? Nie kojarzę cię...-słowa z jej drobnych warg wypływały z prędkością pocisków karabinu M16
Stanąłem na nogi i z pełnego obrotu kopnąłem kobietę piętą w tył głowy, jej oczy momentalnie odwróciły się do środka czaszki a białka wyszły na wierzch.
Zadyszany obróciłem się plecami do schodów i ruszyłem biegiem przez kolejny korytarz szukając schodów na drugie piętro, mijałem setki zamkniętych drzwi z których wydobywały się jęki lub jakieś słowa.
Z każdą sekundą czułem się tutaj jak w jakimś koszmarze sennym, zamknięty z kratami w oknach i miliardem korytarzy prowadzących donikąd, uciekający przed facetami z długimi i groźnie wyglądającymi drewnianymi pałkami.
Czy to nie scenariusz do Horroru?
Nie lubię Horrorów...
Ściany wydawały się napierać na mnie ze wszystkich stron, coraz gorzej mi się oddychało, nienawidzę takich pomieszczeń.
Białe drzwi przede mną z impetem otwarły się zagradzając mi przejście, w ostatniej chwili zacząłem hamować, ślizgając się wpadłem na metalową powłokę wyrywając ją z zawiasów, ktoś krzyknął gdy drzwi razem ze mną przygwoździły go do podłogi.
-Przepraszam! -wstałem szybko podnosząc ciężkie drzwi
Na podłodze leżała młoda pielęgniarka, nasze oczy się spotkały, coraz głośniej było słychać mężczyzn biegnących na górę. Popatrzyłem szybko do tyłu sprawdzając czy już mam uciekać dalej czy jednak jeszcze mam chwilę.
- Ciebie gonią?-zapytała
Zerknąłem na nią i powoli skinąłem głową.
- Taa...-podrapałem się po karku
- A poco w ogóle tutaj przyszedłeś?-dopytywała
- Muszę porozmawiać z Mery-nie wiem czemu marnuje czas rozmawiając z obcą kobietą będąc ściganym
Było widać po jej minie że jest zdziwiona, myślę że nie często mają tutaj takie akcje, nie dodając już nic więcej wbiegłem po kolejnych schodach na drugie piętro.
Gdy już się tam znalazłem zwolniłem do szybkiego marszu i zacząłem liczyć numerki pokoi: 10, 9, 8, 7...
Stanąłem cały zdyszany przed piątką, w końcu jestem, dotarłem do Ciebie Mery...
Wyjąłem pęk kluczy i zacząłem powoli sprawdzać każdy po kolei, moje dłonie mimowolnie się trzęsły co utrudniało zadanie, spokojnie, trzeba oddychać.
Chyba po dziesiątym kluczu w końcu znalazłem ten odpowiedni, przekręciłem go i usłyszałem jak zasuwa się cofa z metalicznym zgrzytnięciem.
Chwyciłem za klamkę i powoli otworzyłem metalowe drzwi cicho wchodząc do środka.
Był to mały pokoik, oprócz materaca na ziemi oraz zakratowanego okna nie było tutaj zupełnie nic, mój wzrok napotkał chudą postać skuloną w kącie i kiwającą się w przód i w tył.
Dziewczyna miała długie czarne proste włosy, oraz wielkie ciemne oczy wpatrzone w przestrzeń, puste...niby patrzące a jednak w pewien sposób martwe...
Zrobiło mi się jej żal, podszedłem do niej i ukucnąłem, dziewczyna nawet nie zareagowała, jej usta poruszały się bezgłośnie wypowiadając jakieś słowa.
- Mery?-nie zareagowała- Ej, mała popatrz na mnie-nadal ani jednej reakcji, z westchnieniem wyciągnąłem rękę i powoli dotknąłem jej ramienia, podziałało.
Błyskawicznie popatrzyła na mnie tymi swoimi ogromnymi oczami i powiedziała.
- Jest tutaj...mówi że jesteś dobry...-w pierwszej chwili nie zrozumiałem o co jej chodzi ale potem uświadomiłem sobie że przecież na pewno mówi o swojej matce- Mama...gdzie ja jestem?...Gdzie jest mama?...
Zrobiło mi się niedobrze, czułem się paskudnie patrząc na nią, na jej ciało nafaszerowane toną leków nie kontaktujące z rzeczywistością.
- Widzisz kogoś oprócz Mamy?-zapytałem cicho
Mery patrzyła na mnie, nie, patrzyła przeze mnie, kompletnie zapadła się w sobie, zaczęła się mocniej kiwać w przód i w tył. A z jej gardła dało się usłyszeć jakąś melodię.
Oparłem się plecami o przeciwną ścianę i wyjąłem z kieszeni czarny kamień z wyrytą Runą Mannaz oznaczającą Człowieka.
Jeżeli w ręce Dziewczyny runa zaświeci się na Niebiesko będzie to oznaczało że jest tylko człowiekiem, a jeżeli zapali się na czerwono będzie to oznaczało że jest w niej coś magicznego.
Chwilę bawiłem się runą przerzucając ją z doni do dłoni odwlekając chwilę w której albo ją stąd wyciągnę i nigdy więcej tutaj nie wróci albo będę zmuszony ją tutaj zostawić...
Patrzyłem na nią jak szepcze coś rozmawiając ze swoją matką, lub tylko z wytworem jej chorego umysłu.
Przełknąłem ciężko ślinę, nawet nie zdawałem sobie sprawy że zaschło mi w ustach i drżącą dłonią delikatnie chwyciłem jej drobną rączkę i upuściłem na nią kamień.
Ta minuta trwała wiecznie, błagałem by zaświeciła się na czerwono bym nie musiał jej tutaj zostawiać.
Niestety...
Mery...jest tylko człowiekiem, runa zaświeciła się na niebiesko...
W tej samej chwili zasuwa zgrzytnęła z jękiem i do pokoju wpadli ci sami faceci którzy mnie gonili po całym Szpitalu, a na czele stała ta sama młoda pielęgniarka.
No tak, mogłem się spodziewać że im powie dokąd pobiegłem, po co ja w ogóle jej to powiedziałem?
Nie wiem.
- Nie ruszaj się! Nie masz dokąd uciec!
Wstałem i w jednej chwili przeobraziłem się w Smoka by po sekundzie wylecieć przez okno pozostawiając po sobie wygięte kraty i rozbitą szybę.
Wykonałem zadanie, Mery jest Tylko człowiekiem...
***
Droga powrotna przebiegła spokojnie, głównie błądziłem myślami gdzieś daleko, nawet Faar i Odala wyczówając mój parszywy nastrój były spokojniejsze niż zazwyczaj.
Cały czas myślałem o Dziewczynie, że zostawiłem ją tam, czemu nie mogła być magiczna?
Czemu zostałem zmuszony by ją tam zostawić?
Tak, pewnie jej tam pomogą...chociaż jak dla mnie to raczej wyglądało na więzienie bez możliwości wyjścia...bez możliwości ucieczki...bez żadnych możliwości.
Wyjrzałem za burtę w odmęty granatowego morza, słony wiatr targał mną przedzierając się przez ubrania aż do skóry, marzłem, ale szum fal, dotyk lodowatego wiatru na skórze w jakiś sposób dawał mi ukojenie.
Moje wargi były zupełnie sine, nawet tego nie czułem.
- Ej! Zostaw!-odwróciłem się i zobaczyłem jak starszy Mężczyzna, Kapitan tego samego promu którym płynąłem wcześniej usiłuje zabrać worek jabłek mojemu koniowi z pyska.
Westchnąłem przeciągle i ruszyłem w ich stronę, ja na prawdę nie daruję temu koniowi. Czy on nigdy nie nauczy się trzymania swojego pyska z daleka od tych cholernych owoców?
Muszę jeszcze zdać raport z całej tej eskapady Gran Domie i jestem wolny, o ile najpierw uda mi się dopłynąć cało, bo jak tak dalej pójdzie to Ja, Faar i Odala zaraz zostaniemy wyrzuceni za burtę...
- Zostaw te jabłka!
Ilość słów: 3608
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz