3 mar 2018

Od Angelo - „Misja strasznego domu”

Poranek był jasny i przejrzysty. Wysoko w górze nieliczne, rzadkie obłoki ledwie trzymał się nieba. Wyglądały jak przypadkowe pociągnięcia pędzla na lazurowym płótnie. Poranne mgły i dymne smugi przyczajone jak polujące koty, leniwie snuły się i wiły wokół drzew nadając im tajemnicze kształty. Drzewa lekko kołysały się na wietrze, a ukryte w nich ptaki śpiewały smętne melodie.
Strzeliłem wzrokiem na stary dom i z miejsca opuścił mnie beztroski nastrój. Budynek sam w sobie robił posępne wrażenie. Wyglądał na opuszczony i bez wątpienia potrzebował solidnej renowacji, o czym najlepiej świadczył zapadnięty z jednej strony dach i wybrakowane, zszarzałe od brudu schodki prowadzące do zbutwiałych, dębowych drzwi. Kamienne ściany były zmurszałe, a szmaragdowozielony, dziko rosnący bluszcz pożerał znaczną część osypujących się ścian budynku.
Spojrzałem na zegarek - był kwadrans po dziewiątej. Równo piętnaście minut temu miałem spotkać się przed budynkiem z właścicielem owej posiadłości i omówić szczegóły misji, lecz wyglądało na to, że specjalnie nie kwapiło mu się, aby wyjść mi na spotkanie. Oczywiście, mogłem zapukać do drzwi i przypomnieć o sobie, jednak na razie, sam nie wiedząc czemu, wolałem zachowywać bezpieczny dystans od stojącego przede mną budynku. Jakaś złowroga pustka zdawała się wyglądać z ciemnych okien, a nieznane licho skrywać w tych antycznych murach.
Mówiąc w dużym skrócie, przedmiotem mojej misji było dokładne zbadanie budynku wraz z okalającymi go terenami, oraz wyeliminowanie ewentualnych problemów. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co konkretnie mogło się pod tym kryć, lecz o ile mnie pamięć nie myliła, właściciel z ręką na sercu utrzymywał, iż od jakiegoś czasu w domu działy się niepokojące rzeczy - przedmioty zmieniały miejsce, postacie z obrazów przemawiały ludzkim głosem; chyba wspomniał coś tam jeszcze o demonach w lustrach i zatrważających dźwiękach rozchodzących się w środku nocy, jakby dom był nawiedzony. Cóż tu wiele mówić, osobiście podchodziłem do słów właściciela z chłodnym dystansem. Nie wierzyłem w duchy, a tego surrealistycznego zadania podjąłem się tylko dlatego, że rozpaczliwie potrzebowałem pieniędzy, a jako że nagroda za tego typu misje była wcale niezła... No właśnie, z uwagi na to, że zleceniodawca oferował wiele, stwierdziłem, że mogę wymienić jęczące deski, załatać dziury w ścianach, przez które gwizdał wiatr i pozbyć się tych kilku szczurów, które ostatnimi czasy paskudnie rozmnożyły się w okolicy. W moim skromnym mniemaniu to nie więcej jak te rzeczy niepokoiły właściciela i jego rodzinę.
Minuty mijały, a ja stopniowo zaczynałem się coraz bardziej niecierpliwić. Mimo że żaden ze mnie święty mag, nie znosiłem, gdy mnie lekceważono. Miałem wiele lepszych zajęć do roboty i w końcu wcale nie musiałem tam kwitnąć, czyż nie? To była moja dobra wola. Oraz mój cenny czas. Postanowiłem więc wyciągnąć za fraki tego dzianego jegomościa od siedmiu boleści i przypomnieć mu, że komu jak komu, ale akurat mnie kazać na siebie czekać jest nieco poronionym pomysłem. Teatralnym krokiem ruszyłem w stronę wyszczerbionych brukowanych schodków, potężnie zarośniętych mchem.
Już wyciągnąłem dłoń, aby zapukać w rozpadające się dwuczęściowe drzwi, kiedy te otworzyły się z impetem, omal nie uderzając mnie w nos. Gęsiego wypadły z nich cztery jednakowo ubrane młode pokojówki, niczym zwierzęta juczne obładowane niepoodmykanymi, spakowanymi na szybko walizkami.
- Przepraszam, mógłbym zająć chwilę? - zawołałem do jednej z nich, sam nie wiedząc, do której konkretnie. Cóż, pewnie do tej, która akurat się obróci. Ku mojemu rozczarowaniu jednak każda z nich była najwyraźniej czymś do tego stopnia zaabsorbowana, że nie pomyślała nawet o tym, by zaszczycić mnie chociażby przelotnym spojrzeniem. Zazgrzytałem zębami, odprowadzając je wzrokiem. Pośpiesznie dopadły lichą dorożkę, zaprzężoną w dwa siwki, i nim się obejrzałem, z kopyta ruszyły traktem w las. Nastąpiło to tak nagle, że jedna walizka wypadła przez otwór, gdzie pierwotnie musiały znajdować się drzwiczki, i z łoskotem huknęła o ziemię, wzniecając przy tym kłęby jasnego pyłu. Kobiety nie zawróciły po nią. Nawet się nie obejrzały.
Zbyłem sytuację machnięciem ręki i korzystając z okazji, przez szparę w drzwiach wślizgnąłem się do środka. Miałem zbyt wiele na głowie, aby dodatkowo zawracać ją sobie dramatami kapryśnej służby - musiałem w końcu znaleźć tego jaśniepana, możnowładcę owego pałacu, panisko rządzące się tymi urodzajnymi włościami, ooooch, już padam na kolana i pokornie całuję rączki. Jak widać już na pierwszy rzut oka, nie trawiłem lokalnej arystokracji. Nienawidziłem, prawdę mówiąc. Nienawidziłem i nie mogłem przestać. Ale potrzebowałem pieniędzy, naprawdę ich potrzebowałem, to był priorytet, musiałem więc zacisnąć zęby na jeszcze jakiś czas i wykonać swoją brudną robotę, a potem, no cóż, zniknąć z kasą.
Hol, w którym się znalazłem, nie odbiegał wiele od moich wyobrażeń - nie był dobrze zachowany, a na dobitkę zagracała go masa zaniedbanych antyków: wielkie obrazy w obszernych pozłacanych ramach, tysiące staromodnych zegarków, drewniane kunsztownie zdobione meble, z których na moje oko każdy pochodził z innego kompletu. Mimo że wnętrze wydawało się eleganckie i przytulne, miało w sobie coś chaotycznego i przytłaczającego, coś, co sprawiało, że od samego patrzenia zaczynała mnie boleć głowa.
Ruszyłem korytarzem cicho niczym cień, czujnie przypatrując się przestrzeni dookoła. Nieraz zdarzało mi się w przeszłości szydzić z nadmiernej ostrożności, wiedziałem jednak, że w takich sytuacjach jak ta, jest ona tysiąckrotnie lepsza, niż nadmierna pewność siebie, buta oraz całkowita utrata skupienia. W końcu nadal nie wiedziałem, na czym stoję i co jeszcze mogło mnie spotkać.
O dziwo, dom pogrążony był w absolutnej ciszy. Od razu wydała mi się ona nienaturalna, ciężka i złowieszcza, jakby cały budynek uważnie przypatrywał się gościowi, który odważył się przekroczyć jego przeklęte progi. Potarłem ramiona. W środku było diabelsko zimno. Szczerze mówiąc, z każdym kolejnym krokiem coraz mniej zaczynało mi się podobać zwiedzanie posesji. Podskórnie czułem, że od kiedy znalazłem się w środku, coś się zmieniło, jakby coś było nie tak, nie na swoim miejscu.
Właściciela posesji znalazłem w najbliższym przestronnym pokoju o szczątkowym umeblowaniu. Stał pochylony nad wielką, naładowaną nieskładnie wpakowanymi ubraniami walizką, najwyraźniej usiłując na siłę wcisnąć do niej kolejne klamoty.
- Angelo Armani? - wyprostował się pospiesznie, spostrzegając moje przybycie. Rzucił nieobecne spojrzenie na walizkę i podparł się jedną ręką pod bok, dysząc ze zmęczenia.
- To ja. - zgodziłem się mrukliwym głosem, powstrzymując się przed wyłożeniem mu w kilku dosadnych słowach, co myślę o spóźnialstwie.
Wielmoża omiótł mnie przeszywającym spojrzeniem zimnych i jasnych jak lód bladoniebieskich oczu. Kipiała z nich podejrzliwość dobrze ukryta pod maską serdecznej uprzejmości. Doprawdy, groteskowe połączenie. Wyglądał, jakby pośpiesznie rozważał, czy aby na pewno jestem w jakimkolwiek stopniu godny zaufania. No tak, jeśli o to chodzi, mówiąc szczerze, sam bym sobie nie zaufał, lepiej jednak dla mnie, aby jegomość się tego nie domyślił.
- Witam w Versel - powiedział w końcu, umyślnie przyciągając zgłoski, aby zwrócić moją uwagę na jakże dumną, niebanalną, obcojęzyczną i głęboką jak wiejska studnia nazwę owej ruiny. Wrócił do pakowania walizki - Musisz mi wybaczyć, cher, że nie wyszedłem ci na spotkanie. Jak sam zauważyłeś, jestem bardzo zajęty... - otarł wierzchem dłoni pot z czoła i zabrał się za zasuwanie zamków - Muszę... ech... Muszę natychmiast wyjechać w pilnej sprawie na kilka dni... Podobnie jak służba i co za tym idzie...
- Co proszę? - wypaliłem.
Hrabia Monte Christo spojrzał na mnie jak na skończonego kretyna, po czym wytłumaczył się głosem sugerującym, jakby zwracał się do kogoś niespełna umysłu:
- Dowiedziałem się o tym przed chwilą i byłem zmuszony niezwłocznie rozpocząć pakowanie. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe, cher? W końcu otrzymasz więcej swobody i wolności w działaniu, klucze do po... - uniosłem wskazujący palec do góry, nakazując mu, aby przerwał.
- W ogłoszeniu nie było nic o tym, że będę przebywał w posiadłości samotnie.
- Przykro mi. Pilne sprawy naglą, nie mam wiele czasu. Podstawowe założenia misji już znasz, tyle powinno ci wystarczyć, cher, aby w krótkim czasie poprawnie się z nią uporać - kurtuazyjnie ruszył w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą walizkę wielkości dorodnego kuca. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i rzucił mi pęk eleganckich kluczy - Oto klucze do najważniejszych bram, pokoi oraz piwnicy. Wracam za kilka dni. Do tego czasu liczę, że zdołasz rozwiązać problemy z duchami. Jeśli osiągniesz sukces, otrzymasz ustalone wynagrodzenie. - zdjął z głowy staromodny kapelusz, skłonił mi się w biegu i nie czekając na odpowiedź, zniknął za drzwiami razem z walizką.
- Chwileczkę, nie skończyliśmy rozmawiać! - dopadłem do framugi i wyjrzałem na korytarz, klnąc pod nosem. Zerknąłem pośpiesznie kolejno w obie jego strony, i jeszcze raz, i następny. Potem ponownie rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zniknął! Rozpłynął się w powietrzu jak zjawa. Gdziekolwiek się podziewał, pokazałem mu wulgarny gest, po czym niechętnie ustawiłem pęk różnorodnych kluczy na wysokości wzroku. Nie pozostawało mi nic innego, jak zabrać się do roboty.
~*~
Po dokładnych oględzinach kilku absolutnie zwyczajnych pokoi gościnnych na parterze, krętymi wyślizganymi schodami ruszyłem na pierwsze piętro. Do tej pory nie wydarzyło się nic niezwykłego, nie natrafiłem nawet na najmniejszy ślad pozaziemskich istot, które jakoby miały przyjemność tu egzystować. Dom, mimo że przerażająco pusty i cichy, wydawał się zupełnie normalny. Owszem, stary, zniszczony i specyficzny, ale nic poza tym. Zaczynałem już nawet wierzyć, że owa cisza wcale nie jest nienaturalna, że to ja najzwyczajniej pod słońcem jestem przyzwyczajony do nieustannego tumultu i dlatego ten grobowy zastój wydawał mi się taką anomalią.
Następne pomieszczenia nie różniły się wiele od poprzednich, kolejne zresztą również. I następne. Zaczynałem powoli odczuwać znużenie. Monotonia mojej pracy w zestawieniu z krzykliwym wystrojem i wszędobylskim zapachem starego drewna sprawiała, że miałem ochotę uciec najbliższym oknem. Mimo to w pewnym sensie cieszyłem się, że nie miałem szczęścia spotkać żadnego upiora, jeśli w ogóle takowe tu przebywały. Wcześniej już z góry założyłem sobie, że po prostu zrobię tylko to, co do mnie należało, czyli bezproblemowo przeszukam cały teren, a gdy nie znajdę niczego niepokojącego, elegancko wrócę do siebie z sakwą wypchaną kryształami - w zasadnie jedynie za to, że urządziłem sobie mały spacerek po czyjejś chałupie. Interes życia, czyż nie? Pozostawało więc już tylko zrewidować ostatnie pokoje korytarza, w którym się znajdowałem, potem zabrać się za te znajdujące się na kolejnych dwóch piętrach, zajrzeć do wieżyczki oraz piwnicy i proszę bardzo, zadanie wykonane.
Rzeczywistość rzecz jasna nie mogła okazać się tak różowa, jak ją sobie pięknie założyłem. Gdy opuściłem, jak mi się wydawało, ostatni pokój położony na pierwszym piętrze, zorientowałem się, że za nimi, na samym końcu korytarza, znajduje się jeszcze dwoje nowych drzwi. Lustrując je, zmarszczyłem brwi. Nie widziałem ich wcześniej. Zgoda, zawsze mogłem zwyczajnie je przeoczyć, faktycznie, jednakże... Zwykle nie umykają mi takie rzeczy. Cóż, to zapewne przez to powietrze, pewnie po prostu nie przyjrzałem się tak wnikliwie jak zwykle. Nic wielkiego.
Szybko jednak okazało się, że coś jest na rzeczy - kiedy po kolejnych bezowocnych oględzinach opuściłem pomieszczenie, moim oczom okazała się nowa trójka drzwi. Po moim grzbiecie przemknął lodowaty dreszcz. Nie pomyliłbym się drugi raz, o tym nie mogło być mowy. Na dodatek, gdy podszedłem bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się zjawisku, ich kolejność okazała się zamieniona miejscami z tym, które już przeszukałem. Niepokojący wydał mi się również fakt, że coraz wyraźniej słyszałem w ścianach jakieś dźwięki, ciche skrobanie i chrobot, oszałamiająco wyraźnie przetwarzane przez moje zmysły po długim czasie zupełnej ciszy.
Ponownie przystąpiłem do rewizji, starając się nie zwracać uwagi na dźwięki. W końcu nie tak łatwo było mnie wystraszyć. Jak już mówiłem, za odgłosy zapewne odpowiadały szczury, a ja nie byłem bojaźliwą panienką, aby na samą wzmiankę o nich brać nogi za pas. A jeśli chodziło to tamte drzwi... Wiadomo, mogłem się pomylić.
Po mozolnym przeszukaniu pokoju (oczywiście bezowocnym) ponownie wyszedłem na korytarz, a gdy już miałem się obrócić, by elegancko i jakże kulturalnie domknąć za sobą drzwi, te same gwałtownie zatrzasnęły się, jakby ktoś po drugiej stronie pchnął je z całą wściekłością. Owiał mnie lodowaty wicher, jakby przemknęła przeze mnie lodowata niematerialna istota z zaświatów, a tynk i kurz wzniecony tym trzaśnięciem spiralnie zawirował wokół mojej osoby. Bezładnie zatoczyłem się to tyłu, byle dalej od drzwi, od tego pozaziemskiego chłodu. Nie zdążyłem jeszcze podjąć decyzji, co powinienem zrobić, kiedy zza pleców dobiegł mnie głuchy huk, jakby ktoś taranem z impetem grzmotnął w inne przejście. Natychmiast obróciłem się w stronę źródła dźwięku. Wielkie toczone przez robactwo drzwi łopotały i trzęsły się w zawiasach, jakby ktoś stojący po drugiej stronie starał się regularnymi potężnymi uderzeniem wyrwać je z zawiasów. Strzeliłem wzrokiem na dębowe, zadbane wejście po swojej lewej. Ktoś wściekle kręcił mosiężną klamką w kształcie gałki, za wszelką cenę usiłując wydostać się na zewnątrz. Ogarnęła mnie panika. Na oślep, potykając się w półmroku o własne nogi, rzuciłem się do ucieczki.
Nie odbiegłem daleko, gdy w najciemniejszym kącie, dostrzegłem rozmyty zarys ludzkiej sylwetki. Wyglądała jak cień, żywa kałuża mroku. Nie potrafiłem rozróżnić żadnych szczegółowych dotyczących jej wyglądu, mimo to wiedziałem, że osoba znajdująca się przede mną nie jest mi obca. Zastygłem w bezruchu. Zdawałem sobie sprawę, że na dłuższą metę ucieczka jest bezcelowym i nawianym aktem z góry skazanym na porażkę. Od przeszło kilkunastu minut nie mogłem znaleźć wyjścia z domu, który nagle przerodził się w istny labirynt o niekończących się korytarzach, tysiąckrotnie większych, niż cały dom wcześniej oglądany przeze mnie z zewnątrz. Starałem się wyrównać oddech i chłodno rozważyć, jak się wydostać z tego przeklętego miejsca. Skrzypienie desek, które rozległo się, gdy postać się poruszyła, trwale rozproszyło jednak moje myśli. W miarę jak się zbliżała, poznając, z kim będę miał do czynienia, poczułem, jak podłoga usuwa mi się spod nóg.
- Och, tu jesteś, Angelo - od srogich ścian odbił się przyjemny głos, przepełniony czymś, co nazwałbym ulgą.
Oniemiałem. Szeroko rozwartymi oczami chłonąłem jasne włosy, smukłą sylwetkę i tajemniczy uśmieszek dawno zaginionego brata. Trwoga naraz ustąpiła miejsca zdumieniu.
-...Albert? - bąknąłem, łapiąc się chłodnej poręczy dla zachowania równowagi.
Nie widziałem go przez kilka lat... Cały ten czas nie miałem o nim żadnych wieści, a teraz nagle stanął przede mną jakby nigdy nic, a jego tradycyjnie zadufany wyraz twarzy wskazywał na duże samozadowolenie.
Albert podparł się ręką pod bok i ukazał połyskujące w półmroku śnieżnobiałe zęby w lisim uśmiechu:
- We własnej osobie. Dlaczego patrzysz na mnie, jak na ducha? - zaśmiał się na wpół serdecznie, na wpół złośliwie, a w całości ironicznie - Wygląda na to, że jesteś w kłopocie, braciszku. Przybyłem ci z odsieczą. Nie musisz dziękować.
Nie wytrzymałem. Krew sama zagotowała się we mnie, kiedy tylko zorientowałem się, że ten łajdak stara się udawać, iż absolutnie nic się nie stało, że po tym, jak zniknął bez słowa, dalej możemy być najlepszymi kompanami na dobre i na złe.
- Gdzieś ty się podziewał przez te wszystkie lata, do stu diabłów? - wrzasnąłem na niego, gniewnie mrużąc oczy - Szukałem cię. Wszędzie!
Albert przypatrywał mi się przez chwilę w milczeniu, a potem westchnął.
- Opowiem ci wszystko później, teraz nie mamy na to czasu. - wyciągnął z kieszeni smukłą dłoń i niedbałym gestem zaprosił mnie, abym złapał go za rękę - Chodź, zaprowadzę cię do wyjścia.
- Poczekaj, jak tyś się tu w ogóle dostał?
- Opowiem ci po drodze. - mruknął i niecierpliwie potrząsnął ręką - Tu nie jest bezpiecznie.
Pragnąłem ją złapać i dać się prowadzić. Może i z początku miałem ochotę rozerwać go na strzępy, ale... W głębi duszy cieszyłem się, że wrócił, że już nie byłem sam w nawiedzonym domu, że zostałem uratowany. Wykonałem krok w jego stronę. Nagle jednak dotarło do mnie coś przerażającego. Zawahałem się i poczułem, jak na moim sercu zaciska się lodowata obręcz. Przecież Albert nie żył. Nie żył, nie żył, nie żył. Umarł dawno temu. Widziałem jego kości, ciągle miałem gdzieś jego dziennik i miecz, dokładnie taki sam, jaki teraz oglądałem przytroczony do jego boku.
- Nigdzie nie idę - wydukałem, cofając się - Ty... nie żyjesz, Albert...
Twarz mojego brata wykrzywił nagły wyraz gniewu.
- Angelo, posłuchaj mnie! Oni się oszukali! Nic mi nie jest, czyż sam nie widzisz? - zrobił piruet, aby pokazać mi, że jest cały i zdrowy - Dalej, podaj mi rękę.
Krew ścięła mi się w żyłach. Jeśli to nie był mój brat, to kto?
- Nie.
- Proszę cię, Angelo... To nie czas na takie rozmowy. Zaufaj mi... - zrobił krok w moją stronę, lecz cofnąłem się, nim zdołał mnie dotknąć.
- N i e.
- Choooooodź, Angeloooo... - jego młodzieńcza twarz w momencie zapadła się, ciało uległo skurczeniu, a kości zaczęły się wyginać pod nienaturalnym kątem. Ubranie sypało się z niego jak piasek. W miejsce jego twarzy pojawił się olbrzymi robak, który upadł na ziemię i zaraz uciekł pod ścianę.
~*~
Gnając ile sił w nogach, rzuciłem się na złamanie karku ciemnym korytarzem, który raz zakręcał ostro, po chwili prowadził łagodnie kilka metrów w dół, to znowu wił się lub piął w górę. Żadnego wyjścia, niskich okien, drzwi ani szczelin. Niczego, co by pozwoliło na szybką ucieczkę.
Ujrzałem drzwi. Ogromne, w żelaznych obiciach. Sięgnąłem do mosiężnej gałki zmatowiałej ze starości i zaniedbania i poczułem mdłości tak silne, że zabrakło mi tchu.
Nie wchodź tam - usłyszałem ostry jak cięcie sztyletu głos gdzieś wewnątrz swojego umysłu - Nie wchodź do środka.
Skądkolwiek wzięło się to ostrzeżenie, czułem, że powinienem go posłuchać. Nie miałem jednak innej drogi wyjścia, nie było tu żadnego innej drogi. Przekroczyłem próg. Drzwi z trzaskiem same zatrzasnęły się za mną, odcinając pomieszczenie od światła dziennego. Usłyszałem czyjś oddech w ciemności. Ktoś uderzył mnie na odlew. Poczułem mrowienie, jakby moja kość policzkowa złamała się z przyprawiającym o mdłości chrzęstem. Świat rozwiał się cienistym wirze bólu.
~*~
Usłyszałem wycie wiatru. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo i nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego - wiatr często gwizdał w szczelinach starych drewnianych domostw. Mimo że dźwięki brzmiał kojąco i usypiająco, jakiś nieokreślony pierwiastek wydawał się nienaturalny i uciążliwy niczym alarm. Mógłbym przysiąc z ręką na sercu, że słyszałem momentami, jak nawoływał, abym się obudził.
Obudził? Z jakichś względów nie zaskoczyło mnie, że tak właśnie pomyślałem. A może podsunął mi to jakiś pradawny, antyczny głos? Tak czy inaczej, podświadomie wiedziałem, że powinienem wstać. Otworzyłem oczy i coś innego wydało mi się dziwaczne, a nawet bardzo, a mianowicie to, że jak się okazało, siedziałem w kurtuazyjnej pozycji na wielkim rzeźbionym krześle, dostawionym do równie pokaźnych rozmiarów stołu, ze srebrnym widelcem w uniesionej dłoni.
Gdy wszystko sobie przypomniałem, podskoczyłem na krześle, niemal wywracając się razem z nim. Rzuciłem widelec za siebie, nawet nie patrząc gdzie dokładnie poleci. Ogarnęła mnie nowa trwoga, rozpaczliwa, beznadziejna, która gna na złamanie karku, rozpaczliwie trzęsie się i wije pędząc na oślep, nie ruszając się z miejsca.
Misja, pieniądze, wykonanie zadanie... Każda z tych rzeczy przestała się dla mnie liczyć. Zależało mi tylko na wydostaniu się z tego miejsca. Chciałem wrócić do siebie i nigdy nie musieć oglądać tej posiadłości. Gotów byłbym za to zapłacić każdą cenę, nieważne jak wysoką.
Zwróciłem wzrok na przestronne okno, przez które wpadały na stół snopy łagodnego światła. Dopiero po chwili dostrzegłem postać stojącą w teatralnej pozie obok obszernego parapetu.
- Kim jesteś i co tu robisz? - zapytałem kategoryczny tonem, zdobywając się na akt odwagi. Zastanawiałem się, kto tym razem mi się objawi. Ojciec? Matka? Znowu Albert? Ktoś inny? A może dawno zmarła złota rybka?
Komnatę wypełnił wysoki kobiecy śmiech.
- Mogłabym cię zapytać o to samo.
Obruszyłem się na krześle. Nie zamierzałem wstawać, bo i nie byłem przekonany co do tego, czy zdołam utrzymać się na nogach.
- Odpowiadaj.
- Kim jestem? - głos powtórzył starannie. Jego właścicielka ze stukiem obcasów odeszła od okna, abym mógł przyjrzeć się jej w pełnej krasie - Panią tego domu rzecz jasna. - dodała od niechcenia, leniwie przeciągając zgłoski.
Była młoda, wymyślnie ubrana, a coś w jej twarzy wskazywało na kapryśność.
- Ten dom należy do lorda Chevresue. - skontrowałem stanowczym tonem, taksując dziewczynę wzrokiem.
Ta zacmokała z dezaprobatą.
- Otóż nie, mój drogi, jest mój, a ty i Chevresue jesteście w nim intruzami - prztyknęła mnie palcem w pierś, po czym usiadła obok mnie na stole, założyła nogę na nogę i kontynuowała - Chevresue sobie go zagarnął. Och, a na dodatek próbował mnie stąd wypędzić... I to nie raz, ale, jak sam widzisz, jak dotąd mu się to nie udało. To on cię przysłał, racja? Oczywiście, któż by inny... Po twojej minie widzę, że nie powiedział ci zbyt wiele na temat domu, na przykład, że nie mieszka w nim sam? - wyszczerzył się jak kot, który złapał kanarka. - Czego tu szukasz?
- A więc to ty tu straszysz. - połączyłem fakty i poczułem, jak wraca mi dawna śmiałość - Jesteś magiem iluzji.
- Chyba tak. - zgodziła się, krytycznie spoglądając na paznokcie - Nie masz więc ze mną większych szans. Radzę ci wracać do swego pana. Znaj moją litość, pozwalam ci odejść! - zamachnęła się ręką, a drzwi komnaty otworzyły się z hukiem, wpuszczając do środka lodowate powietrze - Ach, i przekaż mu, że nigdzie się stąd nie ruszam. Noooo, chyba że zdołasz mnie nakłonić do odejścia. - dodała półgłosem, obserwując, jak z trudem podnoszę się z iście królewskiego krzesła.
- Czego oczekujesz?
- A co mógłbyś mi dać?
- Nie mam zbyt wiele.
- Nie szkodzi. To, czego chcę, masz w nadmiarze.
- Chyba nie rozumiem. - powiedziałem zgodnie z prawdą, dyskretnie zmierzając w stronę drzwi.
- Chcę informacji. - rzekła zniecierpliwionym tonem, wznosząc oczy ku niebiosom.
Zazgrzytałem zębami. Nie miałem pojęcia, skąd wiedziała, że orientuję się nieco i tym i tamtym, ale nie wróżyło to dobrze.
- Na jaki temat? - zapytałem, siląc się na niewzruszony ton. Podeszła do mnie bezszelestnie niczym składający się kot i szepnęła mi do ucha pewne hasło - Nie ma mowy. - Odparłem bez wahania. Istniały rzeczy, które nie były warte żadnej ceny. To była jedna z nich.
- Jesteś pewny?
- Owszem.
- A więc posiedzisz tu trochę, aż zmienisz zdanie. - pstryknęła palcami, a dopiero co otwarte drzwi zatrzasnęły się z impetem. Boleśnie zdałem sobie sprawę, że jedyna nadzieja na wydostanie się z tego koszmaru, została zaprzepaszczona. I co teraz? Miałem spróbować walczyć? A czy miałem jakiekolwiek szanse? Miałem spróbować się targować? A może odpuścić i zacząć klimatyzować się w swoim nowym mieszkanku?
Po chwili rozważań, westchnąłem ciężko. Jeśli ceną wolności było wyjawienie kilku poufnych sekretów, po namyśle koniec końców byłem gotów ją zapłacić. Być może w tamtym momencie nie myślałem racjonalnie, prawda, można mi było to zarzucić. Kierowało mną tylko egoistyczne pragnienie zakończenia tej historii, a przy okazji wykonanie misji i powrót do domu.
- Poczekaj. - oznajmiłem przez zaciśnięte zęby, widząc uśmieszek satysfakcji wykwitający na ustach dziewczyny - Niech już będzie.
Dobiliśmy targu. Sprzedałem nieznajomej informacje, które ją interesowały, w zamian za opuszczenie posiadłości tego wielkiego hrabiego, wielmoży, lorda nad lordami Chevresue.
Iluzja komnaty opadła miękko niczym mgła po wzejściu porannego słońca. Znalazłem się z powrotem w pokoju pana Chevresue, tym, w którym pakował swoją wielką walizkę. Mroki, skłębione w kątach, cienie i pajęczyny ulotniły się, a wnętrze domu wypełniło miłe, łagodne słoneczne światło. Niechciana współlokatorka odeszła, nim zdążyła udzielić mi odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Ja tymczasem, w przyjemnie odmienionym domu, czekałem jeszcze kilka dnia na powrót jaśniepana. Dodam jednak, że niewiele czasu spędzałem we wnętrzu samej posiadłości, w zasadzie robiłem wszystko co mogłem, aby trzymać się od niej z daleka, mimo iż wiedziałem, że niewiele już mogło mi zagrozić.
Po niecierpliwie oczekiwanym powrocie uroczego pana Chevresue, natychmiast zajęliśmy się dopełnieniem formalności. Nie interesowały mnie jego zatargi z tamtą panną, nie dbałem, co skłoniło go do zlecenia tak dziwaczej misji i dlaczego nie poinformował mnie dokładnie, a raczej zataił, na czym owa misja miała dokładnie polegać. Koniec końców, wykonałem ją, prawda? Tylko to się liczyło. Poza tym nie byłem w nastroju na kłótnie, a co się stało, wiadomo, już się nie odstanie. Dlatego też żaden z nas nic nie mówił, o nic nie pytał, niczym się przesadnie nie interesował. A potem obaj ruszyliśmy w swoją stronę. Ja do Raven Tail, on do swojego przytulnego gniazdka. Tak jakby nic nigdy nie miało miejsca.
Koniec.

Ilość słów: 3903

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz