Siedziałem już od kilku dni w domu Jury lub budynku gildii. Takie zachowanie było niepodobne do mnie! Shadow — mój pupil, ten pierwszy — zawsze był przy mnie lub w pobliżu w razie niebezpieczeństwa. Natomiast Night Guardian bawił się piłką, jaką otrzymał od Alistair'a. Swoje mieszkanie nawet wysprzątałem od wielu lat. W tej chwili byłem w gildii i szukałem informacji o Guardian'ie. Członkowie już mnie tak często nie zaczepiali, a czasem witali się ze mną. Na razie nie mogłem żadnej książki znaleźć, a on — sądziłem, że to samiec — szybko rósł! Zaledwie kilka dni temu był malcem! A tu już ma wielkość dorosłego tygrysa! Nie, żeby mnie to niepokoiło, choć było inaczej, ale cóż Night to rodzina, więc na pewno go nie porzucę. Po chwili do biblioteki wszedł Jura, który miał dla mnie misję i to bardzo poważną. Jedynie ja — ze względu na swoją magię przejęcia — byłem, w stanie je wykonać. Zaskoczyło mnie to, co powiedział Jura. Zgadłem, że chodziło o demona, ale po wyrazie twarzy mego ojca uznałem, że chodzi o coś jeszcze, a ataki demona są przykrywką, która miała na celu odwrócić od kogoś lub czegoś uwagę. Wziąłem od niego papier i zacząłem czytać treść misji, a brzmiało ona tak: "Enca od lat wzmaga się z niebezpiecznym żywiołem i choć nie udało się go poskromić, radzą sobie całkiem świetnie. Jednakże zniszczenia, które powstają na skutek potężnych burz, są do odbudowania poprzez ludzkie dłonie, a tych zaczyna brakować. Od kilku tygodni mieszkańcy skarżą się na tajemniczą bestię, która porywa młodych mężczyzn i zostawia mazisty ślad, który pod wpływem jaśniejszego światła i wyższej temperatury zaczyna się zachowywać jak krew. Nocne patrole niczego nie dają, bestii zawsze udaje się wkraść do domów. Niektórzy świadkowie zeznają, że udało się im zauważyć, jak potwór wraca ze swoją ofiarą do tajemniczej postaci. Krążą plotki, że monstrum należy do maga, który pragnie zemsty. Domyślają się, że skrył się gdzieś w lesie i szukają kogoś, kto odważy się na wędrówkę w nieznane, aby go dopaść.". Za istne misja mnie zaintrygowała, a walka z demonem i to o ile jest, prawdziwy to będzie prawdziwe wyzwanie! Spojrzałem się w oczy Jury, który się do mnie uśmiechał, jakby wiedział, , żem się ucieszył na tę misję. Spokojnie wyszedłem z gildii, by móc się przygotować. Nie mogłem tak bez przygotowania na tę misję wyruszyć, gdyż to byłoby szalone! Spakowałem do plecaka bandaże, maści i mapę w razie czego. Co tu mogę jeszcze wziąć? Chyba wszystko wziąłem. A! Spakowałem również książkę o demonach, by móc, rozpoznać, z jakim demonem mam do czynienia w Enca. Po sprawdzeniu i upewnieniu się, że wszystko mam, byłem gotowy do drogi. Night usiadł na moim ramieniu, a Shadow trzymał się blisko mnie. Jura czekał przed mym mieszkaniem. Odprowadził mnie do lasu i życzył powodzenia oraz prosił, bym na siebie uważał. Obiecałem mu to i swe zacne kroki skierowałem do portu Hargeon, gdyż Enca to wyspa i to był jedyny sposób na dostanie się do niej. Nie spodziewałem się jakiś trudności w podróży do Hargeonu, ale znalezienie statku i kapitana, który by mnie tam zabrał to już inna bajka. Żaden żeglarz nie miał zamiaru tam wpływać. Wygląda na to, że nawet tu dotarły niestworzone historie o tym demonie i przez to ludzie boją się pływać na Enca.
- Ej, majtku. - usłyszałem za sobą głos mężczyzny, więc się odwróciłem — Jeśli chcesz, się dostać na Enca to musisz coś dla mnie zrobić.
Opowiedział mi, co chciał, bym zrobił. W jaskini nieopodal Hargeonu mieszkała wywerna, która strzegła skarbu. Mężczyzna poprosił, mnie bym mu ten skarb i łuskę wywerny przyniósł mu. Przystałem na to, gdyż była to chyba jedyna osoba, która za takie coś zgodzi się mnie zawieźć na Ence. W sumie moja zbroja posiada zaczarowane skrzydła i posiadam formę demona, który lata. Jednakże wiedziałem, że w burzy ciężko się lata, więc to powodowało odrzucenie tych opcji. Spokojnym krokiem ruszyłem na północny-wschód od portu, a po dwóch godzinach solidnego marszu byłem na miejscu. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na mych towarzyszy. Night jeszcze był za mały, by walczyć, więc kazałem Shadow'owi go pilnować, a sam wszedłem do środka leża wiwerny. Starałem się jak najciszej się poruszać, ale po chwili zirytowało mnie wolne tempo i użyłem magii skrytobójstwa. Miałem cichą nadzieję, że uda mi się to bez walki wykonać, gdyż wywerna spała. Wyciągnąłem za pasa nóż i delikatnie, to może złe określenia... Powiedzmy, ostrożnie zacząłem ucinać łuskę wywerny. Kiedy zwierzę się poruszyło, zamarłem, ale na szczęście się nie obudziła. Zdobyłem łuskę, teraz wystarczy postarać się obejść wywernę i zabrać skarb. Szukałem jak najdogodniejszej drogi, która umożliwiłaby mi obejście jej, ale nic. W sumie mogłem Shadowa poprosić o pomoc, ponieważ on powinien sobie z tym dać radę bez jakichkolwiek problemów. Cicho zagwizdałem, wiedziałem, że on to usłyszy. Po chwili był obok mnie i cicho przeszedł stwora.... Podważył zamknięcie skrzyni, czym wywołał hałas. Spojrzałem na wywerna która spała — no miałem taką nadzieję. Słyszałem, że pewna wywerna, która spała jak ta "nasza" udawała! Shadow patrzył na mnie i czekał. Wziąłem głęboki wdech i zrobiłem jeden krok nad ciałem śpiącej wywerny. Po cichym odetchnięciu zrobiłem drugi krok i byłem już po drugiej stronie ciała zwierzęcia. Bardzo powoli otworzyłem skrzynię, a co tam zastałem, mnie zaskoczyło. Nie było w tej skrzyni ani złota czy drogocennych kamieni, a tylko fotografia kobiety i dziecka. Jak wszedłem, tak samo wyszedłem. Muszę powiedzieć, że miałem ogromne szczęście. Szybko oddaliłem się od leża wywerny. Odnalazłem tajemniczego żeglarza i wręczyłem mu skarby. Najbardziej się ucieszył na widok fotografii. Na moje pytanie, kto na nim jest, mruknął tylko, unikając odpowiedzi. Jego statek był ... piracki... Lepszy rydz niż nic, prawda? Piracka załoga powitała mnie okrzykiem "arr!", przez co chciało mi się śmiać, gdyż miny, jakie przy tym robili, były komiczne. Kapitan rozkazał swym majtkom rozłożyć żagle i obrać kurs na wiatr. Potem usiadł przy mnie i zaproponował mi rumu. Przyjąłem jego propozycję..
- Przypominasz mi kogoś — rzekł, po piątej butelce rumu. Był kompletnie pijany.
Jego słowa mnie zaskoczyły. Ktoś był do mnie podobny? Nie znałem swej przeszłości... Może miałem rodzeństwo, które żyło... Spytałem, bosmana jak wygląda Enca. Jego odpowiedź brzmiała tak: "Piekielna wyspa, gdzie grzmoty i błyskawice przemykają po jej krajobrazie, biczując wszystkich, którzy odważą się stąpać! Nawet tutaj, za oceanem, słychać jego grzmiący ryk, nazywają ją Wyspa burz, ale ona bardziej przypomina mi Wyspę strachu, jeśli chodzi o mnie. To miejsce, w którym człowiek nie jest mile widziany, jeśli tam pójdziesz, niech bogowie zmiłują się, bo ta wyspa z pewnością nie zrobi tego". Jego słowa mnie zaskoczyły, ale po chwili dołączył się inny pirat: "Mimo burz jakie tę wyspę otaczają, to Ence porasta bujny zielony las, który jest czymś w rodzaju labiryntu. Wielu badaczy uznało, że czuję się w tym lesie niekomfortowo. To dowód na to, że natura żyje, a demon chroni ją. Wed... " Nie dokończył, gdyż pierwszy marynarz — bosman — go uderzył za wtrącenie się do rozmowy. Podszedłem bliżej lewej burty i spoglądałem na nocne niebo. Jeśli wierzyć słowom kapitana przy dobrych wiatrach za dwa dni powinniśmy być na miejscu.
~dwa dni później~
O dziwo po zacumowaniu statku na Ence nie było burz. No, przynajmniej na chwilę obecną. Pożegnałem piracką załogę i wyruszyłem w stronę miasta Enca, by porozmawiać ze zleceniodawcą. Las nie zdawał mi się jakoś straszny, może dlatego, iż przewodnik, który na mnie czekał, prowadził mnie. W czasie podróży mijaliśmy wiele dziwnych zwierząt, które po raz pierwszy widziałem na oczy. Może tu dowiem się jednocześnie coś o Night Guardianie, ale najpierw misja. Po około godzinie spaceru dotarliśmy na miejsce. Przewodnik od razu zaprowadził mnie do burmistrza miasta Enca. Siedziałem na kanapie i czekałem. Po chwili zjawił się burmistrz, który mi podziękował za przyjęcie misji i moją chęć rozwiązania problemu. Burmistrz wydawał się dosyć skrytą osobą, która coś ukrywała przede mną, a to mogłoby mi pomóc w misji, ale nie będę naciskał. Pożegnałem się burmistrzem i ruszyłem do wioski, gdyż może osadnicy coś więcej wiedzą na temat tego demona. Żaden mieszkaniec nie chciał ze mną rozmawiać na ten temat, mógłbym stwierdzić, że mnie unikają! Ja chciałem im tylko pomóc... Jak ich przekonać, że nie mam złych zamiarów? Jednak po chwili zrozumiałem, o co chodzi, a to za sprawą dziecka! Oni bali się Shadowa.. Zaśmiałem się cicho, po czym poprosiłem, pupila by zniknął. Po zniknięciu mojego stworzenia ludzie zaczęli wychodzić z domów i chętniej ze mną rozmawiali. Ze strachem opowiadali mi o tych wydarzeniach. Jeden z nich wskazał mi miejsce na północ od ruin zamku. Musiałem od wioski iść cały czas prosto i skręcić na lewo, i trafię na ruiny. Podziękowałem za pomoc i od razu ruszyłem w tamtym kierunku. Po opuszczeniu wioski u mego boku pojawił się Shadow. Po pół godzinnym spacerze znalazłem się przy ruinach. Obszedłem je w celu zbadania ich, gdyż mogły mnie na coś naprowadzić. No cóż, nic nie znalazłem, ale nie miałem zamiaru odpuszczać tak łatwo. Niby tutaj było niedawne porwanie, więc demon musiał zostawić jakikolwiek ślad po sobie! Chwila! Światło! Poprosiłem Shadowa, który zniszczył kilka gałęzi, dzięki czemu umożliwił, dostanie się światła na dno lasu. Nagle powietrze wokół mnie zaczęło dziwnie drgać. Szybko zrozumiałem, że to ślad tego demona! Wziąłem pojemnik i złapałem to coś. Następnie wszedłem do środka ruin, które dokładnie przebadałem. Pod zrujnowaną ławką znalazłem kawałek skóry lub coś w tym rodzaju. Na pewno to nie należało do żadnego zwierzęcia czy człowieka, a więc jedyna opcja to demon. Postanowiłem to zbadać w wiosce. Udałem się do biblioteki, gdzie od razu szukałem w różnych księgach o demonach takiego, który by umiał coś takiego robić i kawałek skóry czy łuski pasowałby. Po 20 książce znalazłem idealnego demona,
który pasował do opisu! Nosił nazwę Hushepo... Pokazany wygląd nie zachęcał do szukania go z własnej woli. Opis demona wyglądał tak: " Demon Hushepo to najrzadszy gatunek demona, jaki może występować na Ence. Jego moc jest niewyobrażalna i przerażająca. Poluje jedynie w nocy i wysysa duszę lub przejmuje ciała osób o słabej woli. Potrafi zmienić się we wszystko, a w szczególności w to, co się najbardziej boisz. Podczas poruszania zostawia mazisty ślad, który pod wpływem jaśniejszego światła i wyższej temperatury zaczyna się zachowywać jak krew. Spotkać go można w najgłębszych zakamarkach jaskiń bądź w opuszczonych domach. Najlepiej z nim walczyć pozbawiając go zmysłu wzroku" No nieźle... Czegoś takiego się nie spodziewałem, a zwłaszcza spotkania takiego demona w tych okolicach. Szczerze to obawiałem się tej walki...W sumie nie musiałbym z nim walczyć, gdyby zastawić dość dobrą pułapkę, która odebrałaby mu siły, a ja bym go przejął. Tylko jak tego dokonać? Sam nie wiedziałem... Jeszcze raz zajrzałem do książki, ale ona nic nie mówiła, o tym jak można go pokonać oprócz tego, że najlepiej go oślepić. Chyba że to była odpowiedź na zostawienie na jego pułapkę. Nie tylko słońcem można kogoś oślepić. Na niego powinno również zadziałać sztuczne światło! Tylko kwestia jak go unieruchomić... Spojrzałem na Shadowa.. Nie, on nie da rady. Mieszkańcy Enca trudnią się w rybactwie.... Jakby wykorzystać ich sieć, oczywiście odpowiednio ją zmodyfikować. Może się udać.. Podszedłem do jakiegoś rybaka i poprosiłem go użyczenie sieci.. Niechętnie, ale się zgodził. Usiadłem na ziemi i zacząłem odpowiednio ją modyfikować. Do sieci przypiąłem przewód elektryczny. Miałem niebywałego farta, że przed otrzymaniem tej misji kupiłem eliksir, który oddziaływał na przedmioty, ale nie wiedziałem, jaki ma efekt. Miałem okazję to sprawdzić. Night leżał obok mnie i bawił się ogonem Shadowa. Po skończonej robocie musiałem tylko znaleźć przynętę i miejsce. Wróciłem do wioski i wszedłem do baru. Nie zdradzając, nic a nic wzrokiem szukałem szaleńca, który mi pomoże. Jeden mężczyzna zwrócił moją uwagę. Był to rosły mąż, który przewyższał innych o dwa metry jak nie więcej. Posiadał średniej długości, czarne włosy. Jego ubiór był obdarty i poniszczony. Twarz znaczyły liczne blizny, jak i zmarszczki, musiał być w podeszłym wieku. Musiał chyba wyczuć, że mu się przyglądam i podszedł do mnie. Bez owijania w bawełnę, powiedziałem, mu czego chcę od niego, a on się zgodził. Zamurowało mnie. Bez jakiegokolwiek sprzeciwu zgodził mi się pomóc. Wyjaśnił mi, że nie ma nic do stracenia, a życie już go nuży i jeśli jest, okazja to woli umrzeć w walce niż uciekać z podkulonym ogonem od problemu. Przekazałem mu, gdzie się spotkamy. Sam musiałem się ogarnąć, gdyż wszystko może szlag trafić albo gorzej. Po około godzinie byłem na miejscu, ale mego "pomocnika" nie było jeszcze. Zacząłem się martwić, iż zrezygnował, ale się pojawił. Z uśmiechem spytał, gdzie ma stać. Pokazałem mu miejsce, ale dodałem, iż mamy jeszcze sporo czasu do zmierzchu. Około północy Hurde — tak miał, na imię mój towarzyszył — ustawił się w wyznaczonym miejscu i czekał. Minuty nie miłosiernie nam się dłużyły. Jednak po godzinie pojawił się demon i ruszył w stronę Hurde, ale ten, zamiast wykonać unik, zaczął, uciekać i sam wpadł w pułapkę i został porażony prądem. Demon, widząc, to szybko poderwał się, by złapać Hurde. Stanąłem naprzeciwko demona, jednocześnie zasłaniając Hurde i każąc mu uciec, ale ten uparł się, iż się schowa. Ruszyłem pierwszy do ataku, co chyba było moim najgłupszym pomysłem, iż dałem się tak łatwo podnieść emocjom. Wróg użył nieznanej mi magii, co spowodowało, że szybko przeszedłem do defensywy.Po pewnym czasie zranił mnie, gdyż udało mu się złamać moją obronę. Usłyszałem jego demoniczny śmiech. Wystarczyło go pokonać i go potem przejąć. A jeśli się nie uda? Nie wiem. Spoglądałem na przeciwnika i myślałem, czy nie użyć formy demona... Tej pierwszej, przy czym znowu złamałbym zakaz Jury, ponieważ nieujarzmiona moc jest bardzo niebezpieczna. Druga forma jest słabsza od tej pierwszej, ale bezpieczna. Zamknąłem oczy, ale moją chwilę nieuwagi wykorzystał mój przeciwnik, by zadać śmiertelną ranę, przez co stękną i syknąłem z bólu... Czy w ogóle może jednocześnie syknąć i stęknąć? Psiakrew! Muszę się skupić, bo będzie kiepsko ze mną! zganiłem, się w myślach ciężko wstając. Tym razem użyłem magii Skrytobójstwa. Miałem nadzieję, że da mi to przewagę, chociaż również mogłem się mylić, ale wolałem się upewnić przed użyciem formy demona. Nie myliłem się, no przynajmniej podejrzewałem to. Miałem rację, atak z ukrycia nic nie wskórał, ponieważ sam potrafił się stopić z cieniem i dzięki temu uniknął ciosu. Prychnąłem cicho i zastanawiałem się, co zrobić. Jak odkryć, wykorzystać podczas walki jego słabość. Chciałem zaatakować, ale upadłem przez ranę, która mocno krwawiła. No cóż ... Jednak nie miałem wyboru i postanowiłem użyć formy demona. Zamknąłem oczy i zmieniłem się w go. Ryknąłem głośno i przeraźliwe. Zaraz po tym ruszyłem do ataku na mego wroga. Nie kontrolowałem swego gniewu i nienawiści w tej formie, a za to ta forma pobudzała te uczucia. Zamknąłem go w klatce, a potem nabiłem go na swój kolec, który wystawał z mej ręki. Nasza walka wbrew pozorom była prawie wyrównana. Prawie, ponieważ ja byłem ranny, a on nie zatem miał on przewagę nade mną. Rzucił, mną aż na chwilę straciłem przytomność... Kiedy się ocknąłem, przede mną stał Hurde z mieczem w ręku. Ja natomiast byłem w formie demona. Mój towarzysz spojrzał na mnie, ale jego wzrok wyrażał lekkie przerażenie... Chyba dobrze odczytałem jego wyraz twarzy, jeśli nie to przepraszam. Podniosłem się z trudem, ale byłem gotowy na dalszą część walki. Chciałem mu coś powiedzieć, ale po chwili znów straciłem kontrolę nad demonem. Mimo iż mój przeciwnik był silniejszy ode mnie. Przerzucił mnie za siebie, a sam rzucił się, by przegryźć szyję Hurde'a. Chłopak był w pułapce, gdyż po moim upadku na tamto drzewo, ono się zawaliło i zagrodziło drogę ucieczki. Część demona chciała walczyć, lecz ja — ten prawdziwy ja — chciał pomóc Hurde'owi. Udało mi się, chociaż na chwilę uzyskać kontrolę nad ciałem i osłoniłem mężczyznę, przyjmując na siebie siłę ataku i obrażenia. Spojrzałem na chłopaka, który również na patrzył, ale z uśmiechem. Coś tam rzekł o współpracy i miał rację, ale muszę, wrócić do swej ludzkiej formy by to się udało. Jednak nasz wróg mnie zaatakował swymi kolcami, ale natrafiły na mój miecz i tylko nieliczne mnie trafiły. Moje oczy zaczęły świecić — a to był zły znak — zaatakowałem go potężnym zaklęciem, ale jednocześnie odpychając Hurde do tyłu. Możliwe, iż bym szalał jeszcze, ale byłem wycieńczony i osłabiony po walce. Jednak wiedziałem, że musimy złapać demona. Demon Hushepo przypatrywał nam się, po czym zniknąłby z ukrycia nas zaatakować. Zmysł wzroku na nic się tu nie przyda, ale zmysł słuchu jak najbardziej. Cisza. Słyszałem ciszę, czyżby uciekł? Nie... Demony Hushepo nigdy nie uciekają bez ofiar... On się z nami bawi, chce byśmy czuli strach. Czyli ma skłonności do torturowania psychicznego swej ofiary? Interesujące. Jednak nie teraz mi się nad tym zastanawiać, ale skupić się na walce. Hurde wykorzystał ten czas na obandażowanie mych ran. Demon nie kazał długo na siebie czekać, zaatakował nas od tyłu. Jednakże dzięki szybkiemu refleksowi oślepiłem go i wyprowadziłem kilka potężnych ciosów, a gdy uznałem, iż demon jest, wystarczająco słaby to przejąłem jego ciało. Ze zwykłej ciekawości przybrałem postać Hushepo, gdyż byłem ciekawy jak będę wyglądać. Niektóre demony dają inny wygląd po przejęciu niż swój własny. Mój wygląd w tej formie był zbliżony do ludzkiego, ale miałem mroczną zbroję, a moje palce były zakończone pazurami. Z pleców wyrastały mi cieniste skrzydła. Posiadałem miecz, którym otwierał portal między światem zmarłym a światem żywych. Ta moc była niesamowita! Obejrzałem się i wróciłem do swej ludzkiej normy. Teraz znaleźć tego maga, który stoi za tym incydentem. Po wchłonięciu demona wyczułem na nim magię tego maga. Tylko, gdzie on mógł się ukryć? Może w pobliżu jest jakaś jaskinia lub opuszczony zamek. Mężczyźnie trudno było odpowiedzieć na moje pytanie, ale gratulował mi pokonania demona i radził, mi bym powiadomił burmistrza, że wykonałem misję, ale to nie była prawda. Musiałem jeszcze znaleźć tego maga. Jednak teraz jak miałem, chwilę spokoju to postanowiłem się nacieszyć cudną naturą otoczenia w sensie pospacerowania sobie. Było już ciemno, kiedy udałem się na klif. Moją uwagę przykuło pewne zjawisko, które jak słyszałem, można spotkać raz na 1000 lat. Wzięło mnie na filozofowanie i prozę. Bardzo powoli i na krótką chwilę biorą się skądeś noce. Przejrzyste, lekkie, mało do nocy podobne, ale bezsprzecznie – one. Świat umie znowu zbłękitnieć wieczorem, zatoczyć się w mrok i parę godzin poleżeć w tej ciemności. Gwiazdom znów warto wysypać się na niebo. Mokną rozmrugane w bezdnie stropu nad tundrą, w błękicie dalekim jeszcze od szafiru, dość mrocznym jednak, aby im stworzyć twarzowe tło. Ural jest w nocy biało lodowaty, zamglony i jeszcze martwy niż we dnie. Znalazłem wreszcie kompana moich chorobliwych nad nim zachwytów. Moja siostra kochała się w nim tak samo beznadziejnie, jak ja i jeden drugiego wyciągał czasem z kretowiny, aby się wspólnie cieszyć zmienną, nieporównaną pięknością nieznajomego, dzisiaj jednakże było inaczej — mym zachwytom przysłuchiwali się Shadow i Night Guardian. Swoją samotność i wspomnienia zabrałem tej niezapomnianej nocy, kiedy zobaczyłem pierwszy raz polarną zorzę. Jeśli na opowiedzenie Uralu – czegoś o tyle bardziej konkretnego – nie mogłem nigdy znaleźć słów, jakże mi ich szukać teraz dla tego zwiewnego, nierealnego cudu, jakim jest tamto?
Zaczęło się od morelowego leja idącego skosem od horyzontu przez całe niebo. Wąskim końcem oparty o jeden kraniec świata, szerokim wspierał się o drugi. Lej ten, choć trwał w miejscu – płynął, falował, karbował się jakoś od środka, tak właśnie, jak się umie karbować dym nieruchomo w ręce trzymanego papierosa. Leżało to chwilę na niebie jak puszyste, rozwiewne strusie pióro. I znikło. Po prostu przestało być. Zostało tylko puste niebo skropione zielonymi gwiazdami. Może to po nagłym zniknięciu tamtej świetlistej różowości wydały mi się takie? Przysięgam jednak, że były zielone! Stałam przed kretowiną, z zadartą głową, na rozmiękłych z wrażenia kolanach, nie mając jeszcze pojęcia, co to było, wiedząc tylko, że było cudowne! Kiedy miałem już dawać nurka w "naszą" jamę – coś niebu stało się znowu. Zaczęło oddychać. Tylko tak mogę to określić. Oddychać kolorami. Po pustym bezmiarze przyszedł oddech mający kształt sfałdowanej, jedwabnej zasłony, a raczej dolnego jej brzegu tylko. Miękkie, bezszelestne, różowo-złociste fale przeszły po powietrzu i znikły. Ale trąciły widać inne… Tym razem oddech pustki był długi i zielonkawy. Szedł przez całe niebo powolnym, giętkim dreszczem, a za nim, po tych samych fałdach, drugi, trzeci, czwarty. I wtedy zrozumiałam, że to zorza! Młoda, jesienna, nie tak kolorowa, jak te, którymi faluje pono niebo w nieruchomy, polarny mróz, ale niemniej ona – znana mi tylko z opisów, a której sobie nigdy nie mogłem wyobrazić. Ale bo też jest to coś, czego sobie naprawdę wyobrazić niepodobna! To trzeba zobaczyć. I uwierzyć, że się widzi. I nie stracić głowy. I nie zacząć krzyczeć czy płakać, czy śmiać się – czy sam już nie wiem co! Cofnąłem się, by móc lepiej widzieć to
cudne zjawisko! Niebo tymczasem rozkołysało się całe, od jednego brzegu po drugi. Szły po nim oddechy faliste, niknące, rzekłbyś, od dotyku spojrzenia. Jakieś zjawy, jakieś błony, biorące się nagle i nie wiadomo skąd, a wlokące na sobie zwiewne, przyśnione kolory: biały jak lód, bananowy, cytrynowy, błękitnawy. Barwy te są równie nieuchwytne, jak to, na czym się zjawiają. Niepodobna bowiem opisać konsystencji polarnej zorzy. To nie jest ani mgła, ani obłok, ani para. Wydaje się, że sam ruch jest jej istotą. Tak. Płynny dreszcz kolorowego ruchu, dyszący faliście w pustce między ziemią a gwiazdami – oto przepiękna zorza polarna! Stałem tak aż do zniknięcia tego cudnego zjawiska. Czegoś takiego nigdy nie przeżyje się drugi raz. Na twarzy miałem uśmiech, a na moich nogach spał Guardian, a obok mnie leżał Shadow. Jutro zajmiemy się tym magiem.... pomyślałem i usnąłem. Wstałem... znaczy, się obudziłem się z pierwszym promieniem słońca. Położyłem Guardian na trawie, a sam udałem się do wioski, by kupić sobie coś do jedzenia. Ludzie mi gratulowali, domyśliłem się, iż Hurde wszystko już opowiedział innym. Niestety na niebie pojawiły się czarne chmury, które nieuchronnie zwiastowały nadchodzącą burzę. Uznałem, że lepiej teraz wyruszyć niż cały dzień przesiedzieć w barze, czekając jak minie burza. Zacząłem poszukiwania od ruin zamku, ale od tych ruin ruszyłem w kierunku północnym. Miałem nadzieję, że coś tam odnajdę. Podczas wędrówki miałem wrażenie, że kręcę się w kółko. Jednakże znalazłem jakąś ścieżkę, która zaprowadziła mnie do jakieś świątyni. Bez zastanowienia wszedłem do środka i odkryłem, że ktoś tu musi być, gdyż świecę same się nie zapalają, a one paliły się kilka minut. Poruszałem się ostrożnie i miałem baczenie na każdy stawiany krok. Na razie nie natrafiłem na żadną pułapkę ani nic w tym stylu. Przy ołtarzu znalazłem tego maga. Odwrócił się w moją stronę i wpatrywał się we mnie. Staliśmy, tak naprzeciwko siebie z kilka minut za nim się on odezwał. Nazywał się Lurean i był głównym magiem Enci, który leczył i wspomagał mieszkańców Enci przed burzami. Jednakże zjawił się obecny burmistrz i mieszkańcy zaczęli z niego drwić. Jednak to nie było najgorsze. Jego córkę zabił osobiście burmistrz. Zszokowała mnie ta informacje, więc to przede mną ukrywał? Postanowił porywać ludzi za pomocą demona, by ich potem zmieniać w demony, które kontrolował. To było okrutne! Spytał się mnie, co zamierzam zrobić z tą prawdą. Przez żal i gniew postąpił tak, ale czy to go usprawiedliwia? Nie, nic nie usprawiedliwia zabijania niewinnych ludzi. Rozumiem, gdyby próbował się tylko zemścić na burmistrzu, ale inni nic złego prócz szydzenia mu nie zrobili. Byłem gotowy do walki, lecz ten wysłał na mnie demony. Trudno było mi z nimi walczyć, gdyż wiedziałem, iż zostały one stworzone z ludzki. Jednak obecnie byli moimi wrogami, więc zacząłem z nimi walczyć. Muszę przyznać, że było ich za wiele, ale to była część mojej misji, więc nie miałem zamiaru tak łatwo odpuszczać. Kilkakrotnie używałem na przemian przejęcia i skrytobójstwa. Uśmiechał się spokojnie jakby, był pewien wygranej. Byłem dość zmęczony, ale nie na tyle, by nie mieć siły, aby dać mu w kość. Zaatakowałem go, szybkim i precyzyjnym atakiem. Uniknął go i wyprowadził atak w mym kierunku. Zablokowałem go. Siłowaliśmy tak się z kilka minut, lecz ten mnie zaatakował z półobrotu, czym mnie zranił. Prychnąłem i nie przejąłem się raną, ale ruszyłem, na niego przyjmując nową postać demona. Mój wróg był zaskoczony tym widokiem. Jednak ja nie odpuściłem mu mimo zaskoczenia, wręcz z większą zajadłością go atakowałem by zabić. Mag musiał się wycofać i zaklęciem zwalił sufit na mnie, ale uniknąłem ataku. Aczkolwiek on postanowił ten moment wykorzystać na ucieczkę. Co za tchórz z niego. Nie przypadła, mi jego postawa do gustu aż mnie zniesmaczyła. Po chwili ruszyłem w pogoń za nim. Muszę, mu przyznać drań był szybki i bardzo przebiegły. Wykorzystywał wszystko, by mnie spowolnić, co mu wychodziło całkiem dobrze. Jednakże mnie tak łatwo nie da się zniechęcić. Po kilku minutach bieganiny wybiegliśmy na zewnątrz. Zatrzymaliśmy się i ciężko dyszeliśmy. Patrzyliśmy sobie w oczy, po czym ruszyłem do ataku. Lurean ledwo uniknął mego ciosu, a sam stworzył iluzje siebie. Widać było, że nie miał zamiaru walczyć twarzą w twarz. W sumie jakby nie spojrzeć to on, ale jego kopie, więc się nie liczy! Wbrew pozorom te iluzje sprawiły mi kłopot, aż sam się zdziwiłem. No cóż, był to mój błąd, ale każdy może go popełnić. Po pokonaniu jego iluzji... A może to były jego kopie, które uznałem za iluzje? Jaka wtopa by była! No dobra, skupmy się na odnalezieniu go, bo zniknął gdzieś. Wątpię, by wrócił do świątyni. Musi być gdzieś tutaj ukryty. Szukając, go zachowałem odpowiednie środki ostrożności, no miałem nadzieję, że nie wpadnę w żadną pułapkę. W pewnym momencie usłyszałem coś i dobrze, że postanowiłem się odwrócić . Dzięki temu miałem możliwość uniknięcia ataku, który mógłby mnie dość poważnie zranić. Byłem już dość zirytowany tą walką, ponieważ była to zabawa w kotka i myszkę. Po odnalezieniu go po raz enty nie dałem mu możliwości ucieczki. Podczas naszej walki usłyszeliśmy grzmot. Burza nadeszła. Mnie to nie przeszkadzało, ale jemu chyba tak... Użyłem 2 formy demona, dzięki czemu zyskałem na sile i precyzji ataków. Jednakże Lurean znowu się "skopiował" i mógł mnie atakować ze wszystkich stron. Jeden z jego ataków powalił mnie na ziemię, gdzie wróciłem do swej formy. Wstałem i ciężko dyszałem ze zmęczenia. Muszę, mu to przyznać jest silny i cholernie przebiegły. Potrafi wykorzystać każdą nieuwagę, jak i otoczenie na swoją korzyść. Jednak ja też potrafiłem myśleć strategicznie i tak łatwo nie dawałem mu się sprowokować. Użyłem skrytobójstwa, po czym od lewej strony wyprowadziłem atak, który go zranił. Następnie wróciłem do widocznej formy i wyprowadziłem kilka dobrych kombinacji, które prawie przeważyły szalę zwycięstwa na moją korzyść, ale ten postanowił wezwać jeszcze parę demonów do pomocy. Musiałem przejść do obrony, lecz kiedy miałem, okazję to atakowałem. Po krótkiej walce z demonami zaatakowałem Lureana, który dość poważnie oberwał ode mnie. Zaczął, czołgać się myśląc, że uda mu się tak uciec.
- Napawaj się tym widokiem... W końcu jesteś panem śmierci i życie w tym momencie — zadrwił, kiedy przy nim stanąłem.
Miał rację. W obecnej chwili, a zwłaszcza dla niego to ja mogłem być katem, jak i wybawicielem. Czy zasłużył na śmierć? Według mnie tak, ale jeśli go zabiję, nie będę taki sam jak on? Powinienem go puścić wolno? Też nie, bo zacznie od nowa mordować niewinnych ludzi. Rada? Czy mam dowody? Słowo przeciw słowu.Wiedziałem, że relacje międzyludzkie oparte są na przebaczeniu. Jeżeli zabraknie, przebaczenia wspólnota nie ma racji bytu. Nie jesteśmy aniołami i nigdy nie stworzymy idealnej wspólnoty (małżeńskiej, rodzinnej, zakonnej, przyjaciół...). W każdej wspólnocie będą wcześniej czy później konflikty, napięcia czy różnice zdań. O magach krąży anegdotka: gdzie dwóch magów, tam trzy różne punkty widzenia. A mądrość ludowa głosi, że więcej mamy w życiu, niż nam się wydaje: wrogów, wad, lat i win. Jednakże konflikty czy napięcie są naturalną koleją rzeczy, żeby nie rzecz — koniecznością, ponieważ są bodźcem rozwojowym wspólnoty, jak i poszczególnych członków. Aczkolwiek potrzebna jest umiejętność przebaczania i pojednania. Nie ważne, jaka by to była wspólnota, ale w każdej tu podkreślam, w KAŻDEJ jest przede wszystkim miejscem przebaczenia i pojednania. Wiem, iż przebaczyć nie jest łatwo. Lueran jest wyśmienitym przykładem tego, że sami oczekujemy od innych przebaczenia, a jednak wyrządzona krzywda bardzo boli i nie pozwala szybko i szczerze przebaczyć. Niektórzy są wręcz zżerani nienawiścią, rujnują siebie i swoje życie, a także życie innych, lecz nie potrafią zdobyć się latami na przebaczenie. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że gdy spotkamy osobę, która nas skrzywdziła, usłyszymy podobną historię lub zobaczymy podobną scenę, wszystko w nas na nowo w sposób natarczywy odżywa. Przerwałem swe rozmyślania i spojrzałem na Luerana. Postanowiłem postąpić zgodnie z mym sumieniem. Niech spotka się z burmistrzem i sobie niech wszystko wyjaśnią. To był najlepszy sposób. Niech każdy uzyska przebaczenia od drugiego. Związałem, Luerana by nie zwiał, a sam udałem się do burmistrza. Burmistrz... Powiedziałem, wam jak on się nazywa? Burmistrz zwał się Higo. Nie zaliczał się do osób młodych, ale też nie wpadał pod starszych. Był pomiędzy nimi. Powitał mnie z radością w głosie. Oznajmiłem, że poznałem prawdę i go zabrałem do Luerana. Po dotarciu na miejsce odwiązałem maga i kazałem im dojść do porozumienia. Jak na siebie wrzeszczeli, nawet pięści poszły w ruch. Postanowiłem na chwilę obecną tylko się temu przyglądać. Po kilku minutach szarpani obaj panowie upadli na ziemie, oddychając szybko. Skończyli tę dziecinadę? Zadałem sobie w myślach pytanie. Kątem oka spostrzegłem, że siadają i rozmawiają. Delikatnie się uśmiechnąłem i pogłaskałem Guardiana. Po dwóch godzinach skończyli rozmawiać i podeszli do mnie.
- Chcieliśmy ci podziękować. Pomogłeś nam dojść do porozumienia.
Wszyscy wróciliśmy do wioski. Nie wszyscy mieszkańcy Enca powitali radośnie Luerana. Burmistrz zaprosił nas wszystkich na wspólną biesiadę. Przyjąłem zaproszenie i pomogłem w przygotowaniach. Pod wieczór rozpalono ognisko i wszyscy zasiedli wokół niego. Ktoś zaczął śpiewać, a inni zaczęli mu wtórować, a jeszcze inni tańczyć. Ja odmawiałem wszystkim paniom, które prosiły mnie do tańca. Wszyscy wokół się śmiali i byli radośni. Zorganizowali nawet zabawę pod tytułem " Przejdź jak najniżej" czy jakoś tak. Wziąłem w niej udział i udało mi się ją wygrać. Zabawa trwała całą noc. Nad ranem pożegnałem się ze wszystkimi, a zwłaszcza z Laurenem. Spokojnym krokiem udałem się na plażę, gdzie miał na mnie czekać ten sam statek, który mnie tu przywiózł. Droga na plażę była nużąca, ale spokojna, co mnie niezmiernie ucieszyło. Dlaczego? Ponieważ lubiłem ciszę i nikt nie zakłócał mojego spokoju. Po dotarciu na miejsce na horyzoncie na razie nie było widać statku. Postanowiłem tu poczekać, gdyż zapewne się spóźni. Nie myliłem się. Statek zatrzymał się tuż przed płycizną, a kapitan wesoło macham do mnie kapeluszem. Mimo że to pirat, to polubiłem go. Wszedłem na pokład jego statku, a on coś tam zawołał do majtków, którzy już zawracali statek. Podczas rejsu panował niemiłosierny upał. Wreszcie po tygodniu żeglowania na horyzoncie rysuje się wybrzeże Magnolii. Zgodnie ze wskazaniami sekstantu pozostało jeszcze około pięciu godzin do portu Hargeon. Nasz statek szybko przecina błękitną taflę wody, gnany zachodnim pasatem. Wreszcie jakaś zmiana po okresie bezwietrznym, co na oceanie jest rzeczą rzadko spotykaną . Prawdziwe wilki morskie wiedzą jednak, że tak nagła zmiana nie wróży nic dobrego. Na zachodzie pojawiają się małe chmurki, ciśnienie nagle zaczyna się podnosić. Cała załoga Hyrna z niepokojem wpatruje się w niebo. Strefowy wiatr coraz bardziej się wzmaga. Mijają długie minuty, które wydawały się godzinami. Grotmaszt wyginając, się spycha nas z kursu na wschód . Zaczynamy płynąć niebezpieczną parabolą. Robi się coraz ciemniej. W sercach marynarzy pojawia się przeczucie, że coś nadchodzi. Kapitan, do tej pory spokojny, wydaje się coraz bardziej zdenerwowany. Wydawane przez niego komendy stają się nerwowe i nieskładne. Mija godzina. Na zachodzie całkowicie się ściemniło. W oddali z potężnych już grzyw fal wynurza się jakby potwór, niesamowity żywioł, łącząc wodę z chmurami ogromnym wirem, jakby gromowładny Zeus zamierzał właśnie stoczyć walkę z Posejdonem. Nasze serca ścisnęła trwoga. Uczucie, które odczuwa każdy marynarz od wieków, kiedy obcuje z potęgą natury. To wyzwanie jest jednakowe od lat, jednakowo przeraża, jednakowo fascynuje. W końcu to tajfun, który wydawał się nieposłuszny wiatru ani grzmotom. Ciśnieniomierz wskazuję 1080 hektopaskali. Fokmaszt napięty do granic wytrzymałości. Padają komendy tłumione rykiem fal i szumem zbliżającego się tajfunu. Zbaczamy coraz bardziej z kursu. Wszystkie żagle zwinięte. Woda wdziera się na pokład. Pięciu przy sterze próbuje zachować pozycję. Bez skutku. Robi się ciemno jak w nocy. Niebo przecinają błyskawice, rozświetlając nasze twarze bladym blaskiem, potęgując jeszcze w nas zawziętość i pompując nasze mięśnie adrenaliną. 10 w skali Beauforta. Statek skacze na falach jak zabawka w rękach Boga. Tajfun. Wreszcie nadchodzi. Czuję to po potwornym ryku, jaki z siebie wydał. Ostatnim wysiłkiem przywiązuję się pasem do masztu. W podświadomości zapamiętuje jeszcze krzyki kapitana. Później czuję, jak wszystko skrzypi i trzeszczy pode mną. Jeszcze chwila a zostaniemy zgnieceni jak łupina od orzecha- pomyślałem. To były ostatnie sekundy. Nagle wszystko ucicha. Jeszcze jeden błysk rozświetla ocean, a na jego środku kilkunastu śmiałków walczących o życie z niezwyciężonym żywiołem. Widzę maszt zginający się jak zapałka, czuję, jakbym unosił się do góry. To było, ostatnie co czułem. Jakieś białe, olśniewające światło zabłysło mi wewnątrz mózgu. Gorzało coraz promienniej. Rozległ się długi przeciągły grzmot, jakbym spadał z wielkich, niekończących się schodów. Gdzieś u ich dna runąłem w mrok. Tyle jeszcze pamiętam. W tym momencie straciłem przytomność. Poczułem jak, ktoś mnie szturcha, a był to kapitan. Pomógł mi wstać, ja natomiast szybko się rozejrzałem za moimi towarzyszami. Poczułem ulgę, gdy zobaczyłem ich żywych. Kapitan rzekł, że nie wiadomo, ile zajmie dni na powrót, dodał również iż na chwilę obecną możemy liczyć na cud. Po kilku dniach, cud ten się zdarzył. Kapitan odparł, że na wschód od tego miejsca widzieli dym. Ktoś tutaj musiał mieszkać. Ja i kapitan postanowiliśmy się podkraść w stronę ognia. Jak się okazało, byli to inni piraci, którzy rozbili tutaj obóz. Kapitan wiedział, że trudno będzie negocjować, by nas przewieźli do Hargeonu. Jednakże nie miałem zamiaru rezygnować. Ustaliliśmy, że w nocy ukradniemy statek, jednocześnie związując tych piratów, gdyż ich nie zostawimy tutaj. Ustaliliśmy, iż nasz plan zrealizujemy w nocy, gdy oni zasnął. Kapitan ostrzegł mnie, że możliwe jest to, iż przyjdzie nam walczyć z wartownikami. Jego pytanie brzmiało, czy się zgadzam im pomóc, bo jak nie to oni i tak to zrobią, mimo strat w ludziach. Zgodziłem się wziąć w tym udział, a potem wróciliśmy do pozostałych piratów. Kapitan przekazał pozostałym nasz pomysł. Wszystkim się on spodobał. Zostało, tylko czekać jak zasną. Każdy na zmianę chodził ich obserwować. Około pierwszej w nocy dostaliśmy sygnał, iż zasnęli. Po cichu podkradliśmy się do ich obozu, gdzie jeszcze trochę odczekaliśmy. Następnie każdy ruszył na nich z innej strony. Zdziwiłem się, że tak łatwo nam to poszło. Nasi jeńcy próbowali coś wybełkotać mimo związanych ust. Nasz kapitan zadecydował, że nad ranem ruszymy w drogę powrotną do Hargeon. Była kolej na moją wartę, na którą udałem się chętnie, ponieważ mogłem, przynajmniej tam będę mógł pobyć sam i wszystko poukładać.
Zawsze mnie intrygowała różnica między samotnością a osamotnieniem. Potocznie osamotnienie to stan opuszczenia człowieka przez wszystkich innych ludzi, gdzie „nie można na nikogo liczyć", „nie ma się nikogo". Samotność natomiast ma być niejako stanem dobrowolnego wycofania się ze społeczeństwa, kontaktów międzyludzkich, czy głównego nurtu w kulturze. Według mnie człowiek, który czuje w sobie wyjątkowość (czyli niemal każdy lub każdy) nie chce brać udziału w jarmarcznych targach, mieleniu słów i idei i wycofuje się z głównego nurtu myśli ogółu. „Szuka własnej drogi". Pcha go do tego próżność (gdy chce czuć się wywyższonym kosztem zaniżania wartości tego, od czego ucieka) — i staje się osamotnionym, lub skłania go do tego duma (gdy pragnie czuć się wywyższonym kosztem siebie teraźniejszego) — w ten sposób staje się samotnikiem. Dalej jest coraz gorzej — pomału odrzuca wszystko to, w co wierzył na spółkę z „hołotą" (on już się nie czuje jej częścią). Coraz bardziej się oddala od społeczeństwa — nie ma z nim wspólnego języka, nie wyznaje tych samych mitów. Jak pewien młody mieszkaniec „pstrej krowy" nagle odczuwa już tylko swe osamotnienie, to, iż „nikt mu już nie dowierza". I tu znajduje się na rozdrożu. Tu się okazuje, co pchnęło go do „garnięcia się ku wyżynom". Dla mnie wolność ta, „z siebie tocząca się kołem", ta samotność, radująca się jeszcze ze swych trudów, wiąże się bezpośrednio z kulturą i twórczością. Ostatnim krokiem ku wolności (samotności) winno być wypracowanie własnych „przenośni", aby móc odczuwać Ogrom, siłę życia, aby być „tańczącym bogiem", a jednocześnie przetrwać, nie zaniknąć (zaniknąć miał człowiek wyższy, który miał się niejako „utopić" w Ogromie, twórca prawdziwy miał mieć dość sił, aby przetrwać o swoich siłach po spotkaniu z tą enigmą świata). Jednakże mimo wszystko jednak człowiek pogodzony ze swoją samotnością, człowiek zapuszczający się w niebezpieczne krainy poznania, wreszcie — człowiek, który jest sam dla siebie motorem działania — jest również narażony na niebezpieczeństwa.I w tym momencie drogi samotności i osamotnienia mogą zejść się ponownie. Ponieważ człowiek samotny, „dusza dostojna" niemogąca znieść wiedzy nabytej o człowieku, niemogąca znieść tej samotnej walki, która wzbogaca ją o kolejne „smutne" prawdy, człowiek przerażony i porażony swą samotnością i całą swoją głębią odkrytą — pragnie zapomnieć o tym wszystkim, tak jakby chciał uspokoić sumienie, które nieustannie woła w rozpaczy, że jeszcze nie jest za późno, że jeszcze może powrócić do „normalności". I tak oto człowiek samotny z wyboru, ten, który wybrał, swą drogę wzgardzając pstrokacizną i krzykliwością jarmarcznych „much", wraca do nich i upaja się towarzystwem ludzi „gminnych", przeciętnych. Widząc, fałsz wszystkich mitów i wierzeń ogółu sam pragnie w nie uwierzyć ponownie, otacza się ludźmi wesołymi, prostymi, „szczerymi", krótko: takimi, którzy z powrotem wciągnęliby go w krainę ułudy, błogiego stanu niewiedzy. I wcale ten wielbiciel samotności i głębokości ducha szukać nie będzie prawdziwie szczerych kontaktów. Zbyt dobrze jeszcze pamięta zasadę subiektywizmu (egzystencjalistów), aby liczyć, iż ktoś go zrozumie w takiej pełni, jak przyzwyczaił się rozumieć sam siebie w samotności. Nie, on będzie szukał tylko zbiorów fraz, wyuczonych zachowań, „porządności" i „dobroduszności", zadowoli się prostymi grzecznościami, byle tylko być z ludźmi, ciągle być z ludźmi, nawet na chwilę nie przestawać.I podobnie tak jest z człowiekiem zaledwie osamotnionym — próbuje on „zaklepać", zagłuszyć w sobie poczucie odosobnienia poprzez powierzchowne kontakty z innymi ludźmi. Próbuje zabić w sobie świadomość tego, iż „nie ma nikogo". Czuje taka osoba, iż nic nie łączy jej ze światem, jeśli nie ma ona kogoś, dla kogo warto żyć. Ten ktoś, taka wybranka, czy wybranek, byłby wówczas swoistym zahaczeniem całego jestestwa osamotnionego o świat, poczułby on, iż ma prawo do życia i uczestniczenia w świecie. Aczkolwiek, gdy tej osoby nie ma, nieszczęśliwy osamotniony szuka środków zastępczych — nieszczerych więzi z ludźmi, obojętnie jakimi, aby w ten sposób choć przez chwilę mieć złudzenie, iż życie jego ma sens.Tak oto, zarówno samotnik, jak i osoba osamotniona, która j za słaba jest, na swoją samotność spotykają się po latach w tym samym miejscu. Tyle że osamotniony będzie ciągle uciekał, a samotnik w końcu znów wzgardzi sobą i „pierzchnie" nie „ku bliźniemu", lecz „do siebie". Ponieważ duma samotnika pchnie go jeszcze raz wzwyż. Jego wrażliwość jednak zmusi go, aby zszedł na rynek. Tam znów nie będzie chciał pić ze źródeł hołoty… Całe życie spędzi na przemierzaniu tych samych wzniesień. Ale tak być nie musi. Nietzsche stworzył przecież mit, który utrzymywałby samotnika cały czas z dala od „płytkich zatok"...
Zastanawiałem się, co powiem Jurze, iż tak długo mnie nie było... Jak zareaguje na moją nową formę demona? Zaśmiałem się, wyobrażając sobie minę Jury. Świt zastał mnie z uśmiechem. Kapitan z pierwszym śpiewem ptaka kazał wejść na statek i odpłynęliśmy w siną dal. Stałem przy kapitanie i mu pomagałem. Po około dwóch dniach dopłynęliśmy do portu Hargeon. Podziękowałem mu i załodze. Z Shadowem u boku oraz z Guardianem na ramieniu ruszyłem do gildii. Długo już mnie tam nie było. Po dotarciu na miejsce Jura podbiegł do mnie i mnie uściskał ze szczęściem. Opowiedziałem mu wszystko po kolei i ze szczegółami. Co wyniosłem z tej misji? Jedno wiedziałem, nie wszyscy mają dar przebaczania oraz nie zawsze diabeł straszny jak go malują. Jednak najważniejsze był fakt iż zyskałem nowe doświadczenie.
Liczba słów: 7507
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz