Tawerna. Znane wszystkim miejsce pielgrzymek lokalnych tułaczów, zbierających się w jej przytulnym wnętrzu głównie z barku czegokolwiek lepszego do roboty. Szczerze mówiąc, wcale się im nie dziwiłem. Przebywanie w tego typu miejscu gwarantuje wachlarz swoistych atrakcji, pozwala spędzić czas w beztroskiej i poniekąd błogiej atmosferze, a na pewno znacznie lepszej niż tej towarzyszącej szwendaniu się po bezdrożach z cichą nadzieją, że może jednak coś się w końcu wydarzy.
Okazuje się, że uczęszczanie tam wiąże się dodatkowo z szeregiem innych niezaprzeczalnych korzyści, oraz nie jest tak wielką stratą czasu, za jaką przez wielu ciągle uchodzi. Przy odrobinie szczęścia na przykład można stać się posiadaczem wielu użytecznych informacji. Plotkujący kupcy, przybywający z dalekich stron turyści, dyskutujący na głos zapijaczeni tubylcy... wszyscy ci ludzie czynią z przydrożnych barów i pobliskich tawern lokalne mekki darmowych informacji. Wystarczy potrafić słuchać i odróżnić wyssane z palca farmazony od prawdziwych pereł, a w nad wyraz krótkim czasie można stać się jedną z lepiej obeznanych osób w okolicy.
W takich miejscach łatwo również wpaść na starych znajomych, którzy, jak się niekiedy okazuję, nawet jeszcze żyją, a wręcz mają się całkiem dobrze i świetnie im się powodzi, więc postanawiają postawić ci kolejkę za dawną przyjaźń, ewentualnie siedem. Upicie się w przednim towarzystwie to zawsze jakaś alternatywa na nudę, prawda? Tak, ale nie myślcie, że mówię tu o sobie. Raczej nie miałem w zwyczaju upadlać się jak świnia przy pierwszej lepszej okazji. Posiadałem jeszcze jakąś tam namiastkę godności.
O dziwo, tego dnia mój ulubiony lokal nie był wypełniony po brzegi. Kręciło się po nim zaledwie kilku typków spod ciemnej gwiazdy, może dwóch miejscowych głupków i garstka stałych bywalców powciskanych w krzesełka w rokach pomieszczenia. Nie chwaląc się, znałem pobieżnie niemal wszystkich obecnych i aż nazbyt dobrze wiedziałem, że nie było wśród nich nikogo godnego specjalnej uwagi. Wiedziałem o zgromadzonych już chyba wszystko, co mogło mi się przydać w najbliższej przyszłości. Nie zamierzałem toteż poświęcać nikomu swojego cennego czasu. Korzystniej było po prostu zająć się sobą.
Od niechcenia podniosłem się ze swojego skromnego, drewnianego krzesła. Uniosłem jedną zgiętą w łokciu dłoń na wysokość głowy i wygiąłem plecy, starając się je rozprostować. Przeciągając się, zamknąłem oczy. Zdecydowanie zbyt wiele czasu spędziłem w bezruchu. Zdrętwiały mi chyba wszystkie mięśnie.
Po chwili, nonszalanckim krokiem, pod którego wpływem deski zaczęły cicho jęczeć, zbliżyłem się do baru. Opierając się przedramionami o kontuar, uciąłem sobie krótką pogawędkę z barmanem i, jak na cywilizowanego człowieka przystało, zamówiłem sobie szklankę wody. Gdy po chwili czekania została mi wydana, odwróciłem się na pięcie z oczywistym zamiarem wrócenia do swojego stolika.
Byłem jednak na tyle zajęty sobą, że nie zauważyłem stojącej za mną osoby. Wpadłem w nią ze sporym impetem, sprawiając, że z trudem udało się jej zachować równowagę. Woda pod wpływem mojego gwałtownego zatrzymania się wylała się prosto na wcześniej wspomnianego człowieka, a szklanka, w wyniku uderzenia o jego klatkę piersiową wypadła mi z ręki i z charakterystycznym brzdękiem upadła na podłogę. Kruche szkło rozbiło się wokół naszych butów w drobny mak.
- Niech by to diabli... - mruknąłem pod nosem, kompletnie ignorując fakt, że powinienem przeprosić biednego bogu ducha winnego jegomościa, zamiast motać pod nosem obelgi na opatrzność. Jak to ja, wolałem skupić się na własnym nieszczęściu, bo i tak się niefortunnie składało, że zdewastowałem kolejny już bieżącego miesiąca przedmiot tego przybytku. Jakby niewystarczające było, że już miałem na pieńku z właścicielem z powodu niedawnego zdemolowania stolika i pary rzeźbionych krzeseł...
<Biedna poszkodowana osobo?>
Licznik słów: 562
Licznik słów: 562
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz