Skrócona wersja imienia Cassiopei; uderzyła w nią, niczym kubeł z zimną wodą; tak, to naprawdę był Henry, tylko on kiedykolwiek odważył się skrócić jej imię, tylko on był do tego zdolny, a nasza Czarnowłosa jednak wcale sobie tego nie wyśniła. Bała się zrobić krok w ich kierunku, nie czuła się wpasowana w otoczenie, przecież na litość boską skończyli ze sobą jakąkolwiek relację blisko 20 lat temu. Cassiopeia pamiętała nadal ten dzień, jakby zdarzył się on wczoraj; siedzieli na kanapie, a Henry z bólem w oczach próbował uświadomić ją, że praca zdaje się zabierać resztki jego sił, że nie starczy tutaj miejsca dla niej; zgodziła się, oczywiście, że musiała, lecz jedyne, na co wtedy się odważyła, było lekkie skinięcie głowy, to wszystko; pożegnali się, a ona odeszła... Odeszła z jedną, małą niespodzianką, a może tajemnicą? Otóż Cassiopeia była wtedy w ciąży, była zdziwiona tym faktem zupełnie tak, jak Manon, gdy dowiedziała się, że będzie miała syna; dlatego tak bardzo obawiała się o życie białowłosej, ponieważ los... Ten ich los był tak podobny, że kobieta w niemalże każdym calu widziała swoje życie w następczyni. Myślała, że Satoru ją zostawi, że sprawa związana z gildiami, otaczanie się wyższymi celami, było odgórnie zapisane w genach ludzi, w końcu niczego innego się od nich nie nauczyła; nigdy też nie pomyślała, aby odnaleźć Henryiego, nie chciała zepsuć mu pasji, marzeń i stanąć na drodze do założenia normalnej rodziny, gdy już byłby na to wszystko gotowy. Teraz stała i wpatrywała się w te jego niesamowite oczy, od których ciarki przechodziły na każdym skrawku jej ciała; błagała diabły i wszelkie wiedźmie demony, aby nigdy nie musiała stanąć ponownie na ścieżce ów studenta medycyny, nie chciała rozsypać się, jak stara waza, która upada na dno; nie chciała też nigdy musieć powiedzieć mu o ciąży i o tym, że Łowcy, Łowcy... Przecież on też był Yoshidą, też był Łowcą, a Cassiopeia… Spotykała się z Yoshidą; przez chwile źrenice czarnowłosej mocno otworzyły się, jakby właśnie zrozumiała coś okropnego i strasznego.
- Henry Yoshida - wymamrotała prawie niezauważalnie, ale wiedziała, że mężczyzna i tak ją usłyszał, zdawał się również wypowiadać "Cassiopeia Czarnodzioba"; otóż wiedźma nigdy nie powiedziała mu, że nią jest; wiadomo, że wiedźmy nie były szczególnie lubiane w miastach, choć tak nienaturalnie piękne, wywierały ogromny wpływ na mieszkańców, kobieta nigdy nie przyszła tam, aby się wiązać, chciała poznawać tajniki medycyny, chociaż bardziej pod kątem natury, niż tych wszystkich pikawek, od których aktualnie musiała być uzależniona. Chciała wiedzieć, jak ludzkie istoty radzą sobie z chorobami, które trawią ich ciała w narastającym tempie, przeżyła dżumę i różne ataki wirusów, które nawiedzały miasta, ponieważ wiedźmy... Nie były do końca ludzkie, to raczej o wiele silniejsze mutanty, pod każdym względem, nawet odporności. Widziała, jak umierają, ale nie chciała im pomóc, ponieważ oni niszczyli ich Klany tak szybko, jak ludzki organizm niszczyły choroby; wydawało jej się wtedy, że to pożyteczna karma... Aż nie poznała Henryiego, szczęśliwego, wiecznie uśmiechniętego,, choć też nieco poważnego studenta medycyny, który był zachwycony tym wszystkim, co będzie mógł przekazać ludziom, gdy już skończy uczelnie, miał "chcę pomagać" jakby wytatuowane na czole, więc też nasza jeszcze wtedy młoda Czarnodzioba nie zorientowała się, że mógł być Łowcą. Racją było to, że wykluczał możliwość leczenia dzięki ziołom, które tak pasjonowały Cassiopeię; pod tym względem wiecznie się kłócili i gryźli, "Henry, wiesz, że tymianek może pomagać na różne choroby skóry, to niesamowite!", ten czasami jedyne, co potrafił odpowiedzieć, to "Tymianek dodaje tylko do sosów, nadal nie jestem gładki jak niemowlę, Cass", wtedy nasza Cassiopeia prychała zrezygnowana, że osoba bliska jej sercu nie chce poznać czegoś nowego, ale szanowała to, ponieważ każdy miał swój udział w czymś innym. Później z dnia na dzień jakby oddalał się od Czarnowłosej, która pokochała go za to, że oddawał się czemuś z taką pasją, że kochał... Kochał ją za charakter, a nie za to, że wyglądała jak Afrodyta w ludzkiej skórze; widziała, że Henry patrząc na nią, zawsze patrzył jej w oczy, a nie na kształty jej seksownego ciała, to ją w nim urzekło najbardziej, omijając fakt, że był również zabójczo przystojny i na litość boską; nadal był. Odeszła, urodziła córeczkę, z którą nikt nie miał problemu, ponieważ urodziła się w pełni.. Czarnodzioba; posiadała żółte oczka i mocno kruczoczarne włosy; Cassiopeia jakby wtedy urosła w siłę, chciała na nowo żyć, chociaż jej serce było gdzieś w środku złamane; i wtedy wybuchła ta niechybna wojna z Łowcami, którzy napadli je niezauważanie w środku nocy; złapano szamankę, torturowano, a jej dziecko... Jej dziecko, małe, malutkie dziecko zostawiono same na pastwę losu w środku lasu; córeczkę, która mając zaledwie parę miesięcy, nie mogła zrobić niczego, aby się obronić, nie miała nawet wtedy ani krzty magii! Po jakimś czasie zniewolenia czarnowłosa jak najszybciej pobiegła do miejsca, w którym zdarzył się ten horror, ale po jej dziecku nie było już śladu, wszędzie leżały kości wiedźm, którym nie udało się przetrwać noc. Wtedy też, przez ten dzień, w którym zabrano jej wszystko, stała się tą wielką Czarnodziobą, siejącą strach i praktykującą czarną magię, aby móc dowiedzieć się co stało się z jej małą, czarnowłosą córeczką, lecz nawet demony nie potrafiły odpowiedzieć jej na to pytanie.. Tak też została nazwana wiedźmą wykutą z lodu, ponieważ jej wieczny, poważny wyraz twarzy, chłód, który bił z każdego skrawka jej ciała nie pozwolił na to, aby ktokolwiek nie czuł przed nią respektu... Aż ostatecznie jej serce, a raczej skrawki serca łamanego z duszą, sklepiła wiedźma inna niż wszystkie, białowłosa i dobra Manon, której właśnie los był tak bardzo podobny do Cassiopei, chociaż o niebo lepszy; dlatego też szamanka przysięgła już sobie, że nigdy w życiu nie pozwoli, aby stała jej się krzywda, dlatego też bez zawahania przyjęła na siebie cios Rhiannon Czarnodziobej.. Gdy tak wspomnienia wleciały w naszą Cassiopeię również się zachwiała. spojrzała ostatecznie w oczy Henriego, dla którego to wszystko było równie ciężkie, co dla samej Szamanki, przytaknęła, jak wtedy, gdy uświadomił ją, że będą musieli się pożegnać i wróciła do miejsca, o które prosił ją Henry, lecz przysięgam, że zamykając drzwi, oczy zaszkliły jej się mocno z natłoku emocji, których nie miała aż tyle po 20 latach.
~~*~~
Miesiące mijały już nieubłaganie za szybko; raz Manon cieszyła się, była cała w skowronkach, a później uświadamiała sobie, że już niedługo naprawdę będzie trzymała na rękach nowe życie, które będzie od niej uzależnione. Jej brzuch był już na tyle duży, że ciężko było jej się schylać, więc wyobraźcie sobie jak to wyglądało... Satoru biegał przy niej, jak głupi piesek, który chciałby mieć coś do zrobienia. "Manon, pomóc ci w czymś? Wszystko w porządku? Jejku, myślisz, że jak on tam oddycha?" Był coraz bliżej zawału, a gdy tylko dziewczyna poczuła się gorzej, natychmiast biegł po Henryiego, który już był zmęczony wchodzeniem bez sensu po schodach, Manon wtedy uśmiechała się do niego blado, ponieważ nie mogła nic poradzić na to, że jej Satoru stawał się tak nadopiekuńczy. Co do sprawy z Cassiopeią, gdy tylko poczuła się lepiej, wyszła, po prostu, na co Henry zareagował jednak smutno; wiedziała, że było jej ciężko, ale odsuwała się od starszego mężczyzny możliwie jak najdalej, a gdy tylko przychodziła, to w miarę jak najciszej, aby nie doszło do jej konfrontacji z wujem Yoshidą; białowłosa czuła, że Cassiopeia coś ukrywała przed brunetem i wiedziała, że jeżeli znowu spojrzy mu w oczy, to wyda całą prawdę, która tak okropnie raniła jej dusze. Było jej żal tej starszej dwójki, ponieważ nie potrafili przyznać się sobie, że ich miłość wcale nie wygasła i że żałują lat, które przez głupie, młodzieńcze zachowanie i dumę - stracili bezpowrotnie. W końcu Manon odważyła się wstać, choć było to nie lada wyzwanie dla już tak wielkiej ciężarówki, chciała zejść szybko, bo wiedziała, że za moment w ich drzwiach zjawi się Czarnowłosa szamanka, która lubiła przynosić dziewczynie krwiste steki; miała ochotę ją opieprzyć, jakby to ona właśnie się nią opiekowała i kazać, aby poszła do Henryiego, żeby na litość boską w końcu wszystko sobie wyjaśnili, bo aktualnie ranili siebie nawzajem, ale gdy tylko doszła do schodów poczuła coś.. Poczuła ruch, tam, w brzuchu coś się poruszyło; stanęła jak wryta i spojrzała na miejsce cudu; pierwszy raz poczuła z całego serca, że to nie są żarty, że jej syn tam jest i że ma się świetnie.
- Satoru - krzyknęła, choć cicho, bo była już tak podekscytowana i pełna emocji, że na więcej nie było ją w tej chwili stać. Chłopak, który siedział na kanapie obok wuja, przerwał rwącą rozmowę i jak strzała podbiegł do białowłosej, która trzymała się za brzuch, jakby faktycznie działo się coś nie tak. Nawet Henry wychylił głowę spod gazety i z niepokojem w oczach spojrzał na górę.
- Boże Manon, nic ci nie jest, co się stało, co cię boli? - jego wzrok błagał o jakiekolwiek informacje, bo inaczej mógł właśnie zemdleć, albo stracić panowanie nad sobą, dziewczyna przez większość czasu po prostu stała, jakby upajała się tym, co właśnie odczuwa.
- On żyje - uśmiechnęła się do Satoru, wzięła jego rękę i położyła sobie na brzuchu, na którym było czuć niewielkie kopanie i ruchy istoty, która właśnie stała się najważniejszą w ich życiu. Przysięgam, ze tej chwili nie mogły opisać żadne słowa, a szczęście rozlało się po całym ciele naszej Czarnodziobej.
Beng^^ Satoru?
ilość słów: 1511
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz